Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.Grace dała jej swój numer i dodała:- Proszę mu powiedzieć, że chce z nim mówić doktor Grace Mitowski i że zajmę mu tylko kilka minut...Minęli kilka dość dużych zajazdów i innych budynków, które mogłyby posłużyć im za kwatery, po czym dojechali do przeciw­ległego krańca miasta...WSTĘPW rozdziale tym omówiono kilka najczęściej wymienianych proble­mów związanych z czytaniem - bezgłośne wymawianie, wskazywanie palcem,...Barclay zatem wbrew wszystkim i wszystkiemu bronił uparcie do ostatniej chwili planu cofania się na całej linii, planu, który wysławiał przed jednym z...I dzisiaj, na wspólnym przyjęciu urodzinowym, musiał stanąć twarzą w twarz z bratem i zadać mu kilka bardzo drażliwych pytań...Jednak podczas telefonicznej rozmowy z Vicky kilka dni po aresztowaniu syna, żelazna samokontrola Reginy osłabła na moment...– Co pan tu robi, kryje się po kątach?Houston zbliżył się i gdy jego twarz znalazła się zaledwie o centymetry od twarzy Johna, szepnął:–...poza tylko sam nie wiem gdzie i poza czym oni są tu ze KWIECIEŃ 2003 CZAPKA mną nie wiem kim są ale nienawidzę ich z całej duszy - Nie, na...góry jego wąsy, rozczesana na środku głowy czupryna kapitalnie pasowały do twarzy powle- czonej trupią, zielonawą skórą, na której lewym policzku...jego włosy, jego twarzyczkę, rączkę gołą...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.

Ryk wstydu i wściekłości raczej niż bólu wyrwał się z ust grubasa. Wyciągnął z pochwy duży rewolwer. Na szczęście dla Manuela Cabrilla ruchy jego były powolniejsze od ruchów Małego. Ten ostatni z szybkością błyskawicy chwycił swoją szpicrutę za odwrotny koniec i w chwili gdy Cabrillo wyjmował z pochwy rewolwer, ciężką rączką uderzył go po ramieniu.
Uderzenie odjęło władzę dłoni i broń upadła na ziemię, a dwudziestu doskonałych strzelców opuściło lufy karabinów i zdjęło palce z cynglów.
Cabrillo zdumiony i oszołomiony pocierał obolałe ramię i patrzył: to na leżący na ziemi rewolwer, to na uśmiechniętą twarz Małego.
Dobry humor Małego denerwował go bardziej niż widoczne dookoła lufy karabinów.
- Musimy dojść do jakiegoś porozumienia - mówił łagodnie Mały. - Niech mnie pan posłucha. Daję panu dziesięć minut na zabranie pańskich papierów i gotówki. Po upływie tego czasu moi przyjaciele z San Triste wejdą do tego domu i nie mogę już wówczas odpowiadać za niczyje bezpieczeństwo.
- Jeśli odejdziemy, jaką mamy gwarancję, że nie zostaniemy wymordowani? - spytał ponuro Cabrillo.
- Jaką gwarancję? - odparł natychmiast Mały. - Honor dżentelmena i słowo Vereala.
Mówiąc to, raz jeszcze uśmiechnął się do Cabrilla. Widział, że twarz tamtego stała się purpurowa i nabrzmiała wściekłością, ale nawet Cabrillo nie był pozbawiony pewnej przezorności. Zawrócił na pięcie i oddalił się w stronę domu.
Małego spotkały burzliwe protesty przyjaciół.
- Jeśli Cabrillo będzie żył, będzie stanowił wieczne niebezpieczeństwo dla pana - mówił Hinojoso. - A co do innych mieszkańców pałacu...
Mały podniósł rękę. Przypomniał sobie cierpliwie szeptane mu do ucha opowiadanie Józefa Simona o Verealach.
- Uciszcie się panowie - odezwał się. - Pomiędzy zwolennikami Cabrilla jest z pewnością dużo łotrów i opryszków, ale może się znaleźć między nimi i kilku zacnych obywateli San Triste. Nie mogę ryzykować życia nawet jednego z moich dzieci, choćbyśmy się mieli za tę cenę pozbyć setki nieprzyjaciół.
XIII - Król
Najsłodsze i najbardziej miękkie tony można wydobyć tylko z jednego instrumentu: z głosu ludzkiego; nic jednak nie mogło dorównać delikatności dźwięków wdzierających się poprzez opary tłumu do świadomości Jana Jonesa. Były one cząstką składową sennego marzenia, brzmiały jak szum niewidocznego oceanu; łagodnie, bez wysiłku doprowadzały go do progu świadomości. Otworzył oczy, a czyjś głos powtarzał od dawna i cierpliwie dwa słowa:
- Don Vereal! Don Vereal!
W nogach jego łoża stał Emil Fleuriet. Kamerdyner uważał, że o tak wczesnej godzinie nie należy raczej być widzianym. Mały milczał. Leniwym ruchem oparł się na łokciu: natychmiast podłożono mu pod plecy i ramiona odpowiednich rozmiarów poduszkę, a na ręce wciągnięto rękawy cieniutkiego, zielonego, przetykanego złotem jedwabnego, chińskiego szlafroka, delikatnego jak pajęczyna, a kosztownego jak olejny obraz starych mistrzów.
Emil Fleuriet trzymał w kościstych palcach tacę, na której dymiła filiżanka czekolady. Broń Boże nie za gorąca ani za zimna, tylko akurat taka, jaki powinien być napój podawany wczesnym rankiem, mający za zadanie ogrzać nas w przyjemny sposób i otrząsnąć ze snu. Mały brał powolnym ruchem filiżankę z tacy, wypijał spory łyk czekolady i zamykał oczy czując, jak przenika go całego rozkoszne ciepło. Myśl jego była aż nadto obudzona i czujna jak węch głodnego, gotowego do mordu wilka, opuszczającego kryjówkę po trzydniowym poście, ale Emil Fleuriet nie powinien się o tym dowiedzieć. Służył już trzeciemu pokoleniu w tej rodzinie i będąc w ciągu siedemdziesięciu lat osobistym służącym dwóch Verealów, musiał prawdopodobnie wiedzieć, w jaki sposób ci ludzie żyli i lubili żyć. Od tygodnia już obserwował Mały, uważnie i ostrożnie, Emila. Intuicyjnie wyczuwał, czego się po nim spodziewano. Jemu, człowiekowi zdrowemu na ciele i umyśle, wystarczyło sześć godzin snu, ale to było niestety nie do przeprowadzenia. Verealowie lubili długo sypiać. Dlatego Mały musiał codziennie o dziesiątej wieczór udawać się na spoczynek. Zasypiał i spał do północy. Budził się, gdy zegar bił dwunastą, wyślizgiwał się z domu bezszelestnie jak kot i szedł, dokąd go oczy poniosły. O trzeciej wracał do łóżka, o siódmej budzono go. Ten program ustalił się już. Nie mógł jednak nie chodzić spać o dziesiątej, bo to zgorszyłoby Emila, a tego musiał unikać.
Podświadomie odczuwał, że stary służący żywi wobec niego jakieś podejrzenia. Tego ranka patrzył ostrożnie spod przymkniętych powiek na profil starego człowieka. Była to surowa twarz. Czas zniszczył mięśnie i ułożył skórę w głębokie bruzdy. Dół twarzy i oczy pod zmarszczonymi, krzaczastymi, siwymi brwiami tonęły w cieniu, jasną plamą odcinały się kości policzkowe. Oczy Fleurieta zaciekawiały zawsze Małego, choć kryły się tak głęboko w oczodołach, że trudno im się było przyjrzeć z bliska. Małemu zdawało się zawsze, że to najsmutniejsze, najbardziej zmęczone oczy jakie kiedykolwiek widział, były one niezwykle myślące, tak jak myślące było wysokie, szerokie czoło Fleurieta. Mały czuł, że ten służący, trzymający przed nim tacę z czekoladą, to filozof.