Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.– Czyż nie mówiłam przed chwilą, że masz być moim bohaterem? Nie widział jej twarzy, ale czuł dobrze, że żartuje, rzekł więc jeszcze poważniej...ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Następne dwanaście lat - mówiła dalej pani Dean - po tym smutnym okresie były to najszczęśliwsze lata mojego życia...- Cudownie, że się w końcu zjawiłeś - mówiła przed nim złotowłosa dziewczyna, nie zadając sobie trudu, żeby odwrócić głowę...Kiedy mówiła „wujku” na jego twarz wypłynął najszerszy uśmiech, jaki do tej pory u niego widziałam...- Istna gidia - mówiła mściwie Sylwia...— Mówiłaś o jakichś niepokojących wiadomościach...Przypomniał sobie wydarzenia ubiegłej nocy, wyraźnie i dokładnie w każdymszczególe...tego stopnia, że nie może już dłużej czekać? Jeszcze jedno nieszczęście! Przerażało go to tym bardziej, że miał zdecydowany sąd o tym małżeństwie...dziobówki ‼Diany” wśród majtków uciekających przed nią we wszystkich kierunkach...Miejsce: Atlanta, GeorgiaDane: Typ 4, sesja monitorowana na odległośćWspółrzędne celu: 4395/0241Dane wstępne do Fazy 2 wskazywały, że cel...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.


Wtedy ja wziąłem się na sposób. Zgromadziłem kupione przez nas mapki Bieszczad,
foldery, przewodniki i ze sporym plikiem tych papierzysk poszedłem do domku zajmowanego
przez Polaka nazwiskiem Skwarek.
- Zapewne wybierają się państwo na zwiedzenie gór bieszczadzkich - powiedziałem
uśmiechając się grzecznie. - Nam nie są już potrzebne te przewodniki i foldery, i chętnie je
sprzedamy, bo potrzebujemy pieniędzy na cukierki.
- Przewodniki? Foldery? - burknął do mnie pan Skwarek.
- Nie, chłopcze, sprzedaj je komu innemu. Nie mamy zamiaru chodzić po górach ani
zwiedzać Bieszczad.
- To po co tu przyjechaliście? - zapytałem, niby to ze szczerego serca. - W Lesku nie ma
przecież nic ciekawego do oglądania.
Skwarek łypnął na mnie okiem i znowu burknął, ale tym razem bardzo niegrzecznie:
- A co cię to obchodzi? Nie chcę twoich przewodników i folderów, więc zwiewaj stąd.
Wzruszyłem ramionami i natychmiast odszedłem. Ale przecież dowiedziałem się bardzo
dużo.
W takiej sytuacji zaprosiłem wszystkich chłopaków do domku campingowego, w którym
mieszkałem razem z Piątkiem, i urządziliśmy coś w rodzaju narady wojennej. W wyniku tej
narady każdy z podejrzanych turystów otrzymał przydzielonego mu przeze mnie detektywa w
osobie jednego z naszych chłopców. Zadaniem takiego detektywa było śledzić od rana do
wieczora wszelkie poczynania podejrzanego. Nas było ośmiu, a turystów pięcioro. Dlatego co
98
bardziej podejrzanym turystom, jak na przykład Skwarkowi i Austriakowi, przydzieliłem aż po
dwóch detektywów, bo przecież niewykluczone, że mogą usiłować wyprowadzić w pole
jednego detektywa.
Z DZIENNIKA BAŚKI (C.D.)
Nie wszyscy nasi detektywi mieli następnego dnia zajęcie. Osobnik nazwiskiem Skwarek
wsiadł rano w swój samochód, fiat 125p, i pojechał nim dokądś, a wrócił dopiero po
południu. Rzecz jasna, nikt z nas nie mógł go śledzić, nie posiadamy, niestety, samochodu ani
motocykla. Podejrzany Austriak zaraz z rana, korzystając ze słonecznej pogody, położył się na
kocu na brzegu Sanu i opalał się w towarzystwie drugiego starszego pana. Więc ich detektywi
także próżnowali, to znaczy wraz z profesorem Hilarym leżeli na brzegu rzeki.
Co się tyczy Ludmiły, to ta dziewczynka ma kamerę filmową i najpierw fotografowała
domy i uliczki w Lesku, potem brzeg rzeki i wodę przelewającą się przez ogromne głazy. Nasz
detektyw - Wtorek - zaprzyjaźnił się z Ludmiłą i nosił jej kamerę, a także, gdy go o to
poprosiła, odgrywał jakieś scenki przed obiektywem.
Najbardziej podejrzanie zachowywała się panna Helenka. Zaraz po śniadaniu poszła za
miasteczko, gdzie na malowniczym wzgórzu porośniętym dębami znajduje się bardzo stary
żydowski cmentarzyk. I aż do południa usiłowała odczytać zatarte napisy na kamiennych
płytach nagrobnych, co widocznie nie przychodziło jej łatwo, ponieważ raz po raz musiała
zaglądać do grubej książki, zapewne do słownika. Zresztą, napisy są bardzo niewyraźne, tak
że Czeszka wodziła palcem po wgłębieniach na kamieniu, aby uzmysłowić sobie kształt liter.
Po co odczytywała napisy na starych nagrobkach?
Gdy tylko przydzielony detektyw zameldował mi, co ona robi, natychmiast osobiście
udałem się na obserwacje.
Cmentarzyk - to pełne uroków miejsce, aż dziwne, że nie zwiedziliśmy go za pierwszą
bytnością w Lesku. Jest to wzgórze ze starymi dębami. Ich korzenie, grubsze od ramienia
bardzo tęgiego mężczyzny, oplatają kamienne płyty, co świadczy, że leżały one tu wcześniej,
niż zaczęły rosnąć dęby, a te mają po trzysta albo i więcej lat. Zresztą, przeczytałem potem w
przewodniku, że cmentarzyk posiada nagrobki aż z XVI wieku, gdy w te okolice przybyli
Żydzi, którzy uciekli z Hiszpanii.
Stare dęby, kamienne nagrobki w trawie, w uścisku potężnych ramion grubych drzew - ileż
w tym uroku i poezji. A ze wzgórza widok na bieszczadzkie pasma gór...
W cieniu dębów siedziała Czeszka i odczytywała stare napisy.
- Ona chyba jest naukowcem - oświadczyłem Poniedziałkowi, który był jej przydzielony
jako detektyw. Tym niemniej kazałem mu w dalszym ciągu mieć ją na oku, a sam powróciłem
na camping.
W samą porę. Bo oto usłyszałem, jak Wtorek oświadczył chłopcom, którzy opalali się nad
rzeką, że zrzeka się funkcji detektywa, przestaje śledzić Ludmiłę i idzie grać z nią w
badmintona. Co też i uczynił. Wrócił do Ludmiły już nie w charakterze detektywa, lecz kolegi
do zabawy.
Profesor Hilary stwierdził, że źle postępuję, ponieważ ze względu na swoje detektywistyczne
ambicje stwarzam atmosferę podejrzliwości.
Ale następna godzina utwierdziła mnie znowu w moich podejrzeniach.
Oto w recepcji campingu zjawił się niski, krępy jegomość o pokaźnej łysinie. Twarz jego
wydawała się mi znajoma, co zdziwiło mnie bardzo, gdyż nie mam żadnych znajomości wśród
taterników. A ten człowiek - lat chyba około pięćdziesięciu - musi być doświadczonym
taternikiem. Miał buty podbite ogromnymi gwoździami, z jego plecaka wyglądał zwój grubej
99
liny. Wspierał się na czekanie, u pasa wisiały mu haki potrzebne do pokonywania stromizn
skalnych. Z takim ekwipunkiem widziałem taterników wybierających się na Orlą Perć i
Zawrat. W Bieszczadach nie ma takich stromizn, ale jak się ktoś uprze...
Najpierw taternik wynajął domek. Potem zapytał w recepcji, czy do Leska na camping
przybyli już państwo Dohnalowie z Pragi Czeskiej. „Tak” - odparła recepcjonistka. A
Dohnalowie to przecież ci podejrzani przeze mnie turyści.
Zwróciłem więc jeszcze baczniejszą uwagę na taternika i o mało nie krzyknąłem ze
zdumienia. Toż to był pan Marczak z Departamentu Muzeów i Ochrony Zabytków, którego
poznałem we Fromborku ubiegłego lata. Dyrektor Marczak, zwierzchnik pana Tomasza.
Teraz już było dla mnie oczywiste, że miałem rację podejrzewając przybyszów z Pragi o
jakieś niecne zamysły. Skoro dyrektor Marczak pofatygował się do Leska osobiście i pytał o
owych Dohnalów, znaczyło to, że postanowił mieć na nich baczenie. Tylko dlaczego
przyjechał tu bez Pana Samochodzika?
Przed obiadem powrócił skądś swym wozem osobnik o nazwisku Franciszek Skwarek.
Zaraz też Czesi, Austriak i ów Polak zasiedli w stołówce do obiadu. Zwróciłem uwagę, że