Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Po czym znowu zaległa cisza. Lecz te dwa krótkie słowa nader wymownego i impulsywnego zwykle szlachcica zawierały wszystko: niewiarę w bajki, politowanie, wreszcie rezygnację wobec faktu, że uciążliwa, podjęta w ciemno podróż zaowocowała rzeczą banalną — mianowicie spotkaniem z pomyleńcem.
— Panie Del Sanres — cicho lecz dobitnie przemówił gospodarz — możesz pan podawać w wątpliwość moje słowa i nie żywię o to urazy, albowiem nie znasz mnie. Ale przecież nie bez powodu przybyłeś tutaj, jak sądzę? Jakie są te powody?
— Sam już nie wiem, na honor... Namowa starego przyjaciela, dla którego zawsze żywiłem, i nadal żywię, szacunek — padła odpowiedź. — A jednak, Del Velaro, obu nas wystrychnięto na dudków, przyznasz chyba?
Wezwany nie odpowiedział. Za to tajemniczy gospodarz uśmiechnął się nieznacznie.
“ — Wygadujesz pan głupstwa — rzekł krótko. — Przodkowie waszmości prowadzili wojnę z Gethorem nawet wtedy, gdy sprawa od dawna już była beznadziejna. Zamek Sanres, rodowa siedziba świetnego rycerskiego rodu, był ostatnią broniącą się twierdzą w tych stronach. Twierdzą, której obrońców nigdy nie pokonano. Prapradziad waszmości, wraz z garstką towarzyszy, zmarł z pragnienia i głodu. Dopóki żył, noga nieprzyjaciela nie przekroczyła progu jego domu. Waszmość chcesz mię przekonać, że jesteś miernotą nie znającą najchlubniejszych kart historii swego rodu? Próżny trud! Twoi przodkowie, Del Sanres, nie walczyli z jakąś legendą, lecz z wrogim orężem i magią, pan zaś będziesz jutro prowadził dalej ich dzieło.
Twarz Del Sanresa przybladła. Szlachcic otworzył usta i... nie powiedział nic.
— Sau-Rees, pan zaś jesteś...
— ...człowiekiem nieszczęśliwym — cicho przerwał wezwany. — Odmieńcem, napiętnowanym przez dawno umarłe moce. Nie wiem, jakim sposobem dotarła do waszmości wieść o mnie. Tylko moi najbliżsi wiedzą o chorobie, którą w sobie noszę. Przyjechałem tu, bo po raz pierwszy zaświtała mi nadzieja. Nie wiem, czy uzasadniona.
— Chcesz pan być “uzdrowiony”? — zapytano ze zdumieniem, ale i kpiną. — No to wiedz, żeś przyjechał na zaproszenie drugiego trędowatego.
— Do czego zmierza ta rozmowa? — zapytał Del Velaro.
— Do uświadomienia waszmościom, że zaczyna się właśnie, być może, nowa wojna o Saywanee. Żałuję, lecz na razie nie mogę powiedzieć nic więcej. Proszę panów, byście mi zaufali.
— Ale czego pan właściwie oczekujesz?
— Deklaracji. Proszę panów o udzielenie mi pomocy w walce z odwiecznym wrogiem tego kraju. Gdy otrzymam zapewnienie waszmościów, iż udzielicie mi wsparcia, natychmiast zdradzę swą tożsamość, a także wszelkie swoje zamierzenia.
— Jeśli zaś odmówimy?
— Wyrażę ubolewanie, że z mojego powodu odbyli panowie niepotrzebną i męczącą podróż.
— Wszakże zdaje pan sobie sprawę, iż na razie usłyszeliśmy mniej niż nic? Dysponujesz pan wiedzą o nas samych, jak i naszych rodzinach, lecz poza tym nie usłyszeliśmy niczego, co nosiłoby choćby znamiona konkretu. Mówisz pan o nadchodzącej wojnie, odgrzebując stare historie, może nawet legendy... Gdzie są dowody? Jak chcesz nas przekonać, że nie jesteś waszmość szaleńcem? Powiadam to wprost i nie możesz żywić urazy, będąc osobą zupełnie nam nie znaną. Powtarzam więc: gdzie dowody? Czy masz pan cokolwiek na poparcie swych słów?
— Jeśli dostarczę dowodów, czy mogę mieć pewność, że żaden z panów nie cofnie się? Innymi słowy, pytam, czy tylko niewiara w moje słowa powstrzymuje panów przed opowiedzeniem się po mojej stronie?
Szlachcice wymienili spojrzenia.
— Jeśli udowodni pan, że mówi prawdę, będzie to oznaczać, iż proponujesz nam udział w przedsięwzięciu ważkim i chwalebnym. Szlachcic nie może odmówić pomocy w takiej sprawie.
Gospodarz nie pytał o nic więcej. Przywoławszy sługę, źamienił z nim kilka cichych słów. Służący wyszedł i wrócił zaraz, prowadząc mężczyznę średniego wzrostu i tuszy, najwyżej pięćdziesięcioletniego, dostatnio ubranego. Przybyły skłonił się, lecz nie podszedł bliżej, pozostając w połowie drogi między drzwiami a stołem.
— Pan Wigard jest zamożnym i ogólnie szanowanym kupcem. Mieszka tutaj, w Ayonnie. Mości Wigard, zechciej nam opowiedzieć swą historię. Twoja żona, czy tak?
— Moja żona — potwierdził wezwany. — Panowie, nie wiecie, bo i jakim sposobem... — ciągnął, coraz bardziej zmieszany. — Dość, że... Ale to nie z własnej woli! — zastrzegł natychmiast — Otóż moja żona... — urwał.
Del Sanres zwrócił się do siedzącego obok szlachcica, skąpym gestem wskazując kupca, jakby pytał: “O czym mówi ten człowiek, u licha?”.