Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Pisarza takiego nazywano „pisarzem z torbą”; rzeczywiście, na ziemi u stóp jego leżała
torba. Torby te, używane niegdyś podczas procesów, nosiły nazwę „worków sprawiedliwo-
ści”.
Tuż obok stał oparty o słup, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, człowiek cały w skórę
odziany. Był to katowski pachołek.
Ludzie ci trwali w swych ponurych pozach dookoła przywiązanego; wyglądali jak zaklęci;
żaden nie poruszył się, żaden nie wyrzekł słowa.
Nad wszystkim unosił się jakiś potworny spokój.
To, co Gwynplaine oglądał w tej chwili, było podziemną izbą tortur. Wiele było takich lo-
chów w Anglii. Krypta w Beauchamp Tower przez długi czas służyła temu celowi, służyła
mu i piwnica w Lollard's Prison. I dziś jeszcze oglądać można w Londynie loch taki, zwany
„sklepieniem Lady Place”. W izbie tej znajduje się kominek, na którym rozgrzewano żelaza.
Wszystkie więzienia z czasów Króla Jana – a więzienie w Southwark było jednym z nich –
miały swoją izbę tortur.
Praktyki, które teraz opisywać będziemy, stosowane były szeroko w ówczesnej Anglii i
biorąc rzeczy formalnie, i teraz jeszcze mogłyby być w postępowaniu karnym stosowane;
gdyż wszystkie te ustawy istnieją po dziś dzień. Anglia przedstawia sobą ciekawy widok bar-
barzyńskiego kodeksu, co w najlepszej zgodzie współżyje z wolnością. I małżeństwo jest
znakomite, przyznać to trzeba.
Pewna nieufność, jednakże, nie byłaby tutaj całkiem od rzeczy. W razie katastrofy a nuż
bowiem ocknąłby się system karny? Ustawodawstwo angielskie jest jak oswojony tygrys.
Łapy ma miękkie, ale pazurów nie utracił.
A mądrze jest ucinać ustawom pazury.
Ustawa niewiele dba o sprawiedliwość. System karny i człowieczeństwo – to dwie osobne
sprawy. Filozofowie protestują; lecz minie jeszcze czas pewien, nim sprawiedliwość ludzka
połączy się w jedności ze sprawiedliwością prawdziwą.
Respekt wobec prawa; słowa to angielskie. W Anglii cześć dla ustawy jest tak wielka, że
nie odejmuje się jej nigdy mocy obowiązywania. Aby jakoś wybrnąć, a czci nie naruszyć –
ustawy nie stosuje się. Ustawa, co się zestarzeje, wypada z obiegu jak kobieta, co się zesta-
rzała; lecz nie zabija się żadnej z tych dwu staruszek. Przestaje się ich używać – to wszystko.
Mogą sobie nawet być nadal piękne i młode w swoim własnym mniemaniu. Nikt im nie broni
marzyć sobie, że jeszcze się liczą. Taki rodzaj grzeczności nazywamy respektem.
Zwyczajowe prawo normandzkie pomarszczone jest już jak jabłuszko; mimo to jednak
niejeden sędzia angielski robi doń jeszcze słodkie oczy. Najokrutniejszą starzyznę przecho-
wuje się z troskliwością, byleby tylko była ona normandzka. Cóż może być bardziej dzikiego
od szubienicy? W roku 1867 pewnego człowieka2 skazano na poćwiartowanie, a ciało jego,
po wykonaniu wyroku, ofiarowane być miało kobiecie – królowej.
A zresztą tortury nigdy nie istniały w Anglii. Mówi nam to historia. Bo historia ma tupet
niemały.
2 Irlandzkiego fenianana – przedstawiciela ruchu niepodległościowego Irlandii – Burke. W maju 1867.
56
Mateusz z Westminsteru notuje, że „prawo saksońskie, wielce łaskawe i dobroduszne”, nie
karało śmiercią zbrodniarzy – po czym dorzuca: „Poprzestawano na ucięciu im nosa, wyłu-
pieniu oczu i wyrwaniu z ciała tych członków, które płeć człowieka oznaczają.”
Jedynie!
Przerażony Gwynplaine stał u szczytu schodów i drżał na całym ciele. Usiłował przypo-
mnieć sobie, jaką to mógł popełnić zbrodnię. Po milczeniu wapentake następował z kolei wi-
dok tortury. Był to krok naprzód, krok tragiczny. Coraz bardziej zaciemniała się oto ponura
zagadka prawa, którą czuł się oplątany.
Kształt ludzki rozciągnięty na podłodze zarzęził po raz wtóry.
Gwynplaine uczuł, że ktoś dotyka lekko jego ramienia.
Dotknął go wapentake.
Zrozumiał, że trzeba zejść.
Usłuchał.
Krok za krokiem zstępować zaczął po schodach w głąb. Stopnie były bardzo wąskie, a wy-
sokie na jakie osiem – dziewięć cali. I żadnej poręczy. Trzeba więc było schodzić ostrożnie.
Za Gwynplaine'm w odległości dwu stopni schodził wapentake dzierżąc przed sobą swą żela-
zną laskę, a za wapentake'iem, w takiej samej odległości – naczelnik straży.
Gwynplaine schodząc po tych stopniach czuł, jak nadzieja ginie, topi się coraz głębiej w
otchłani. Było to niby posuwanie się krok za krokiem w głąb śmierci. Za każdym przebytym
stopniem coś w nim gasło. Coraz bardziej blady zszedł na sam dół.
Kształt poczwarny, przygnieciony do ziemi i uwiązany do czterech słupów, ciągle rzęził.
Z półmroku odezwał się głos:
– Zbliż się.
To szeryf przemówił do Gwynplaine'a.
Gwynplaine postąpił krok naprzód.
– Jeszcze bliżej – rzekł głos.
Gwynplaine posunął się jeszcze o krok.
– Podejdź całkiem blisko – rzekł głos.
Naczelnik straży szepnął w ucho Gwynplaine'a tak poważnie, że aż uroczyście:
– Stoisz przed obliczem szeryfa hrabstwa Surrey.
Gwynplaine postąpił jeszcze kilka kroków i zatrzymał się tuż obok torturowanego, który
leżał na środku lochu. Wapentake i naczelnik straży zostali w tyle.
Kiedy Gwynplaine stanął pod sklepieniem baldachimu i ujrzał z bliska ów kształt nędzny,
który dotychczas na odległość tylko oglądał, a który był żyjącym człowiekiem – strach jego
przerósł w przerażenie.
Przywiązany i przyduszony do ziemi człowiek był nagi, miał na ciele swym łachman tylko,
ohydnie wstydliwy, który nazwać by można było listkiem figowym tortury, przepaskę nazy-
waną succingulum przez Rzymian, a christipannus przez chrześcijański gotyk, co w naszym
starym galijskim narzeczu nabrało brzmienia cripagne. Jezus nagi na krzyżu przepasany był
takim łachmanem.
Przerażający skazaniec, któremu przypatrywał się Gwynplaine, wyglądał na mężczyznę
może pięćdziesięcio-, może sześćdziesięcioletniego. Był łysy. Siwy zarost jeżył mu się na