Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Dziedziała skłaniał się do układów i sam chciał ponieść w ofierze głowę swą królowi, byle wykupić wojsko i
lud.
Jednakże rozruchy powstały w kozackim obozie. Jedni chcieli się poddawać, inni bronić do śmierci, wszyscy zaś
przemyśliwali, jak by się wymknąć z taboru.
Ale najodważniejszym wydawało się to niepodobieństwem.
Tabor otoczony był widłami rzeki i olbrzymimi bagnami. Bronić się w nim można było całe lata, ale do odwrotu
jedna tylko droga stała otworem – przez wojska królewskie.
O tej drodze nikt nie myślał w taborze.
Układy przerywane bitwami wlokły się leniwo; rozruchy w tłumach kozackich stawały się coraz częstsze. W
jednym z takich rozruchów zrzucono z dowództwa Dziedziałę i obrano nowego wodza.
Nazwisko jego wlało nową odwagę w upadłe dusze kozacze – i odbiwszy się gromkim echem w obozie
królewskim, rozbudziło w kilku sercach rycerskich zatarte wspomnienia przebytych bólów i nieszczęść.
Nowy wódz zwał się Bohun.
Już poprzednio wysokie on zajmował stanowisko między kozactwem w radzie i boju. Głos powszechny
ukazywał na niego jako na następcę Chmielnickiego, którego w nienawiści do Lachów jeszcze przewyższał.
Bohun pierwszy z kozackich pułkowników stanął wraz z Tatarami pod Beresteczkiem na czele pięćdziesięciu
tysięcy ludzi. Brał udział w trzechdniowej bitwie jeźdźców – i pogromiony wraz z chanem i ordami przez
Jeremiego, zdołał wyprowadzić z pogromu większą część swych sił i znaleźć schronienie w taborze. Teraz po
Dziedziale partia nieprzejednanych oddała mu naczelne dowództwo ufając, że on jeden potrafi uratować tabor i
wojsko.
I istotnie młody wódz ani chciał słyszeć o układach – pragnął bitwy i krwi przelewu, choćby i w tej krwi sam
miał utonąć.
Lecz wkrótce przekonał się, że z tymi zastępami nie można było już myśleć o przejściu zbrojną ręką po trupach
królewskiego wojska – więc chwycił się innego sposobu.
Historia zachowała pamięć tych bezprzykładnych usiłowań, które współczesnym wydawały się godnymi
olbrzyma, które mogły były ocalić wojsko i czerń.
Bohun postanowił przejść przez bezdenne bagna Pleszowej, a raczej zbudować przez te bagna taki most, by po
nim mogli przejść wszyscy oblężeni. Więc lasy całe poczęły padać pod siekierami Kozaków i tonąć w błotach;
rzucano w nie wozy, namioty, kożuchy, świty – i most przedłużał się z dniem każdym.
Zdawało się, że dla tego wodza nie masz nic niepodobnego.
Król zwłóczył szturm nie chcąc przelewu krwi, lecz widząc te olbrzymie roboty poznał, iż nie ma innej rady, i
kazał otrąbić w wojsku, by się na wieczór gotowano do ostatecznej rozprawy.
Nikt nie wiedział o tym zamiarze w taborze kozackim – most przedłużał się jeszcze całą noc poprzednią;
rankiem zaś Bohun wyjechał na czele starszyzny obejrzeć roboty.
Było to w poniedziałek, siódmego lipca 1651 roku. Ranek dnia tego wstał blady, jakby przerażony, zorze na
wschodzie były krwawe, słońce wzeszło rude, chorobliwe, krwawy jakiś odblask oświecał wody i lasy.
Z obozu polskiego wyganiano konie na paszę; tabor kozacki szumiał głosami rozbudzonych ludzi. Porozpalano
ogniska i gotowano strawę poranną. Wszyscy widzieli odjazd Bohuna, jego orszaku i idącej za nim jazdy, z pomocą
której wódz chciał spędzić wojewodę bracławskiego zajmującego tyły taboru i psującego z armat roboty kozackie.
Czerń patrzyła na odjazd spokojnie, a nawet z otuchą w sercu. Tysiące oczu odprowadzało młodego wojownika i
tysiące ust mówiło za nim:
– Boże cię błogosław, sokole!
Wódz, orszak i jazda oddalając się z wolna od taboru doszli do brzegu lasu, mignęli jeszcze raz w porannym
słońcu i poczęli się zasuwać za chaszcze.
Wtem jakiś straszny, przeraźliwy głos zakrzyknął, a raczej zawył przy bramie taboru:
– Lude, spasajtes!
– Starszyzna ucieka! – krzyknęło naraz kilkanaście głosów.
– Starszyzna ucieka! – powtórzyły setki i tysiące ludzi. Szmer poszedł przez tłumy, jak kiedy wicher uderzy w
bór – i naraz krzyk okropny, nieludzki wyrwał się z dwukroćstotysięcznej gardzieli:
– Spasajtes! spasajtes! Lachy! Starszyzna ucieka!
Masy ludzkie wezbrały naraz na kształt rozszalałego potoku. Zdeptano ogniska, poprzewracano wozy, namioty,
rozerwano ostrokoły; ściskano się, duszono. Straszliwa panika poraziła obłędem wszystkie umysły. Góry ciał
zatamowały wnet drogę – więc deptano po trupach wśród ryku, zgiełku, wrzasku, jęków. Tłumy wylały się z
majdanu, wpadały na pomost, spychały się w bagna, tonący chwytali się w konwulsyjne uściski i wyjąc do nieba o
miłosierdzie, zapadali się w chłodne, ruchome błota. Na pomoście wszczęła się bitwa i rzeź o miejsca. Wody
Pleszowej zapełniły się i zatkały ciałami. Nemezis dziejowa spłacała straszliwie za Piławce Beresteczkiem.
Wrzaski okropne doszły do uszu młodego wodza i wnet zrozumiał, co się stało. Lecz na próżno zawrócił w tej
chwili do taboru, na próżno leciał naprzeciw tłumom ze wzniesionymi do nieba rękami. Głos jego zginął w ryku
tysiąców – straszliwa rzeka uciekających porwała go wraz z koniem, orszakiem i całą jazdą i niosła na zatracenie.
Wojska koronne zdumiały się na widok tego ruchu, który zrazu wielu za jakiś atak rozpaczliwy poczytało – lecz