Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.Czy duchy, które walczyły ze sobą za życia, uważają się jeszcze po śmierci za nieprzyjaciół i czy są jeszcze przeciwko sobie nawzajem za­wzięte, jak za...Teren i Talia opuścili izbę, dyskretnie zamykając za sobą drzwi, zostawiając obydwie kobiety same, by w odosobnieniu mogły dać upust wspólnej rozpaczy; jednak...Tak mówił Piris - i długo jeszcze wyjaśniał, jakim gatunkiem drzewa jest on sam, jakim jest Chlo, a jakim gatunkiem młodych pędów są ich synowie...Chociaż pan Losberne nie bez wielu grymasów niezadowolenia przyjął propozycję pociągającą za sobą zwlokę całych pięciu dni, to jednak musiał przyznać,...Weszła do domu pierwsza, trzymając przed sobą w lewej dłoni bryłkę pirytu żelaza, ostrze zaś w prawej...nie powinien swobodnie rozporządzać sobą bez tych wszystkich historii? Skąd się wziął ten malec? Nie mogła tego powiedzieć...Metcalfe wspiął się po ścianie wąwozu z powrotem na swoje stanowisko, wlokąc za sobą linę...zaszczyty, którymi go obsypał, a których na pewno by — jak mówił — nie dostąpił, gdyby swoim szczerym oddaniem nie zasłużył na nie...Nagle zwolnili kroku, wydawało im się, że toczą przed sobą ciężki głaz...„To tylko założenie, że on tam jest, tylko taka możliwość — mówił do siebie...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.

- Jakżeś ty płomienna!
Wieczorami gwiazda Preczystienki znikała za ciężkimi portierami i jeżeli w Teatrze Wielkim nie szła akurat „Aida” i nie było posiedzenia Wszechrosyjskiego Towarzystwa Chirurgicznego, bóstwo znajdowało się w gabinecie w głębokim fotelu. Nie płonęły ognie pod sufitem. Paliła się tylko jedna zielona lampa na biurku. Szarik leżał na dywanie w cieniu i oglądał rzeczy przerażające. W obrzydliwej, mętnej i gryzącej cieczy leżały ludzkie mózgi. Ręce bóstwa obnażone po łokcie, w rudych gumowych rękawiczkach, śliskie, obłe palce, grzebały, gmerały w zwojach. Od czasu do czasu bóstwo uzbrajało się w malutki, błyszczący nożyk i ostrożnie przecinało żółte, sprężyste mózgi. „Aż do najświętszych brzegów Nilu” - cichutko nuciło bóstwo, przygryzając wargi i wspominając złociste wnętrze Teatru Wielkiego.
O tej godzinie kaloryfery nagrzewały się do ostatecznych granic. Ciepło od nich płynęło pod sufit, stamtąd rozchodziło się po całym pokoju, a w psich kudłach ożywała ostatnia, jeszcze nie wyczesana osobiście przez Filipa Filipowicza, ale już skazana na zagładę pchła. Dywany tłumiły dźwięki w mieszkaniu. A później gdzieś daleko zadźwięczały drzwi wejściowe.
Zinka poszła do kinematografu - myślał pies - a to znaczy, że kiedy wróci, będziemy jeść kolację. Dzisiaj, jak należy przypuszczać, będą sznycle cielęce!
* * *
W ten straszny dzień jeszcze rano Szarika ukłuło coś w rodzaju przeczucia. Wskutek czego nagle zaskomlał i pierwsze śniadanie - pół miski owsianki i wczorajszą baranią kość - zjadł w ogóle bez apetytu. Smętnie przespacerował się do poczekalni i tam cichutko powył do swojego odbicia. Ale w ciągu dnia, już potem, kiedy Zina wyprowadziła go na spacer na bulwary, dzień mijał jak zwykle. Pacjentów dzisiaj nie było, ponieważ, jak wiadomo, we wtorki przyjęć nie ma, i bóstwo siedziało w gabinecie, rozłożywszy na biurku jakieś ciężkie księgi z barwnymi obrazkami. Czekano na obiad. Pies nieco się ożywił, kiedy sobie przypomniał, że jak dokładnie dowiedział się w kuchni, na drugie danie będzie indyczka. Idąc korytarzem usłyszał, jak w gabinecie Filipa Filipowicza nieoczekiwanie i nieprzyjemnie zadzwonił telefon. Filip Filipowicz wziął słuchawkę, posłuchał i nagle bardzo się zdenerwował.
- Wyśmienicie - powiedział - niech pan natychmiast przywiezie, natychmiast!
Śpiesznie zadzwonił, a kiedy weszła Zina, polecił niezwłocznie podawać obiad.
- Obiad! Obiad! Obiad!
W jadalni od razu zadźwięczały talerze, Zina zakrzątnęła się, z kuchni doleciało zrzędzenie Darii Pietrowny, że indyczka jeszcze niegotowa. Pies znowu poczuł niepokój.
Nie lubię zamieszania w domu - pomyślał... I jak tylko pomyślał, zamieszanie przybrało jeszcze bardziej nieprzyjemny charakter. Przede wszystkim dzięki pojawieniu się ugryzionego niegdyś doktora Bormentala, który przywiózł ze sobą brzydko pachnącą walizkę i nie rozbierając się nawet poszedł z nią korytarzem wprost do laboratorium. Filip Filipowicz porzucił filiżankę z nie dopitą kawą, co mu się nigdy nie zdarzało, i wyszedł na spotkanie Bormentala, co również się nie zdarzało.
- Kiedy umarł? - zawołał.
- Trzy godziny temu - odpowiedział Bormental, nie zdejmując zaśnieżonej czapki i otwierając walizeczkę.
Kto znowu umarł? - ponuro i niechętnie pomyślał pies i wlazł pod nogi. - Nie znoszę, kiedy tak latają.
- Nie plącz się pod nogami!
Prędzej, prędzej, prędzej! - krzyknął Filip Filipowicz na wszystkie strony i jak się wydało psu, zaczął naciskać wszystkie dzwonki. Przybiegła Zina. - Zina! Do telefonu Darię Pietrownę, niech zapisuje, nikogo nie przyjmę! Ty będziesz potrzebna. Doktorze Bormental, błagam pana, prędzej, prędzej, prędzej!
Nie podoba mi się, nie podoba - pies zasępił się urażony i zaczął łazić po mieszkaniu, a tymczasem krzątanina skoncentrowała się w laboratorium. Zina nagle ukazała się w fartuchu podobnym do całunu i biegała teraz z kuchni do laboratorium i z powrotem.
Pójść może coś zjeść czy co? Pies z nimi - pomyślał pies i tu go spotkała niespodzianka.
- Szarikowi nic nie dawać - zagrzmiała komenda z laboratorium.
- A kto go tam upilnuje!
- Zamknąć!
I Szarika podstępem zamknięto w łazience.
Chamstwo - pomyślał Szarik siedząc w mrocznej łazience - i zwyczajna głupota...
Przesiedział w łazience około kwadransa w dziwnym stanie ducha - ni to w furii, ni to w ciężkiej depresji. Wszystko było smętne, niejasne...
Dobra, zobaczy pan jutro swoje kalosze, wielce szanowny Filipie Filipowiczu - myślał pies. - Już dwie pary musiał pan kupić, kupi pan jeszcze jedną. Żeby pan psów nie zamykał.
Ale nagle coś przerwało jego gniewne myśli. Znienacka, nie wiadomo dlaczego, przypomniał sobie kawałek swojej najwcześniejszej młodości - słoneczne, ogromne podwórze przy Rogatce Preobrażeńskiej, odłamki słońca w potłuczonych butelkach, rozbite cegły, wolne psy włóczęgi.
Nie, gdzie tam, na żadną wolność stąd nie wyjdę, nie ma co się okłamywać - smucił się pies pociągając nosem. - Jestem psem mojego pana, kulturalnym stworzeniem, zaznałem już lepszego życia. Zresztą czym jest wolność? Dymem, fikcją, ułudą... Majakami tych nieszczęsnych demokratów...
Potem półmrok w łazience stał się przerażający, pies zawył, rzucił się na drzwi i zaczął je drapać.
Uuu! - jak w beczkę poleciało przez mieszkanie.