Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Mimo
to. . .
— Ed? — zapytała nagle, zupełnie bez powodu. Drgnęła, przestraszona
brzmieniem swojego głosu.
Pojedyncze słowo zginęło bez echa w pogrążonej w półmroku piwnicy. Dla-
czego to powiedziała? Co, na litość boską, mógłby tutaj robić Ed Craig? Pić?
Szczerze mówiąc, nie potrafiła sobie wyobrazić bardziej ponurego i mniej nada-
jącego się do tego celu miejsca niż jej piwnica. Już raczej zaszyłby się w lesie z tym swoim koleżką, Virge’em Rathbunem.
298
Pomimo to stała jeszcze przez chwilę, taksując wnętrze uważnym spojrzeniem. Smród był potworny, po prostu potworny. Miała nadzieję, że obejdzie się
bez dezynsekcji.
Zerknąwszy po raz ostatni na drzwiczki do komórki, zaczęła wspinać się po
schodach.
8
Ojciec Callahan wysłuchał ich uważnie. Kiedy skończyli swoją relację, wska-
zówki zegara pokazywały kilka minut po wpół do dwunastej. Siedzieli w chłod-
nym, przestronnym salonie plebani!, a słońce wpadało przez szerokie, frontowe
okna, kładąc się na podłodze grubymi krechami. Obserwując tańczące w złotych
promieniach pyłki Callahan przypomniał sobie widziany gdzieś żart rysunkowy:
sprzątaczka spogląda z zaskoczeniem na podłogę, z której starła fragment swego cienia. On sam czuł się teraz bardzo podobnie. Po raz drugi w ciągu dwudziestu czterech godzin zetknął się z czymś absolutnie nieprawdopodobnym, tyle że
teraz to coś znalazło potwierdzenie w słowach znanego pisarza, chłopca sprawia-jącego bardzo korzystne wrażenie i powszechnie szanowanego lekarza. Mimo to
nieprawdopodobne pozostawało nadal nieprawdopodobnym. Nie można zetrzeć
swojego cienia. Ale teraz coraz więcej przemawiało za tym, że coś takiego jednak się stało.
— Znacznie łatwiej byłoby mi w to uwierzyć, gdybyście postarali się o awarię
elektryczności i burzę gradową — powiedział.
— To prawda — odparł poważnie Jimmy, unosząc bezwiednie dłoń do szyi.
— Zapewniam księdza.
Callahan wstał z fotela i wyjął z czarnej torby Cody’ego dwa zaostrzone kije
baseballowe.
— Proszę się uspokoić, pani Smith — powiedział, obracając jeden z nich
w dłoniach. — To nie będzie bolało.
Nikt się nie roześmiał.
Odłożył kije na miejsce, podszedł do okna i wyjrzał na Jointer Avenue.
— Jesteście wszyscy bardzo przekonujący — przyznał. — A ja muszę chyba
dodać jeszcze jeden szczegół, o którym nie wiecie. — Odwrócił się do nich. —
W oknie sklepu Barlowa i Strakera pojawiła się tabliczka z napisem „Nieczynne
do odwołania”. Poszedłem tam o dziewiątej rano, żeby porozmawiać z tajem-
niczym panem Strakerem o podejrzeniach naszego wspólnego znajomego, pana
Burke‘a. Sklep jest zamknięty na cztery spusty.
— Musi ojciec przyznać, że to potwierdza słowa Marka — zauważył Ben.
— Być może. A jeśli to tylko przypadek? Pytam was jeszcze raz: Czy jesteście
pewni, że musicie do tego mieszać Kościół katolicki?
299
— Tak — odparł Ben — ale damy sobie radę i bez niego, jeśli będziemy musieli. Jeżeli okaże się, że nie ma innego sposobu, to pójdę tam nawet sam.
— Nie trzeba — powiedział ojciec Callahan. — Proszę ze mną do kościoła,
panowie. Wysłucham waszej spowiedzi.
9
Ben, z głową pękającą od kołaczących się rozpaczliwie myśli, ukląkł niezgrab-
nie w konfesjonale wypełnionym wonią mrocznej stęchlizny. Przed oczami prze-
suwały mu się jeden za drugim surrealistyczne obrazy — Susan w parku; pa-
ni Glick cofająca się przed sporządzonym naprędce krzyżem, z ustami szeroko
otwartymi niczym czarna, ziejąca rana; ubrany jak strach na wróble Floyd Tibbits wyskakujący z jego samochodu; Mark Petrie zaglądający przez boczną szybę do
wnętrza chevroleta Susan. Po raz pierwszy i zarazem ostatni zaświtała mu nadzie-ja, że wszystko to było jedynie koszmarnym snem, i jego znękany umysł uczepił
się jej rozpaczliwie.
Jego spojrzenie padło na jakiś przedmiot w kącie konfesjonału. Ze zdziwie-