Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
- Położy ręka na mój ramie. - Minęli ostry zakręt nad urwiskiem, Will wtulał się w skalną ścianę. Powłóczył nogami.
- Podnosi stopy - rozkazała. Wreszcie podpełzli ku sporej kępie drzew.
- Las Balamban - powiedziała. Rozbili w nim obóz na noc. Rankiem zaskoczyły Willa monstrualne wymiary tych drzew, bo wyrastały niczym katedry. Z każdego zwisały długie liany. Socorro przecięła nożem jedną z najbardziej pękatych. Trysnął sok, napełnili nim menażki.
Ruszyli dalej w dobrym nastroju i wkrótce stanęli na skraju lasu. Ścieżka zwężała się ponownie, ale teraz Will nabrał już takiej pewności, że szedł bez cienia strachu. Ostrzegła go, żeby uważał, dopiero gdy się poślizgnął na zboczu. Spadając chwytał się szaleńczo krzaków. Stoczył się jakieś czterdzieści stóp, i zatrzymał tuż nad przepaścią. Socorro wskazała mu solidniejsze zarośla. Wreszcie wyczołgał się w bezpieczne miejsce. Miał skrwawione dłonie. Socorro, zmywając delikatnie jego rany, beształa go po macierzyńsku.
Parli dalej, aż doszli do miejsca, skąd roztaczał się widok na cichą dolinę, porosłą drzewami bananowców i kokosów. Na obszernym polu kukurydzy krzątały się małe figurki. Socorro pomachała dłonią, figurki odpowiedziały tym samym. - Przyjaciele.
Znowu szli w górę, aż późnym popołudniem dotarli do raźnie płynącego górskiego strumienia. Wyżej leżał obszerny staw o piaszczystym dnie. Poradziła, żeby się wykąpał; sama poszła do innego stawu, za kępą krzaków. Will wskoczył do wody głową naprzód, a była tak lodowata, że wyprysnął z krzykiem. I gdy opływał staw, jego mokre plecy grzało słońce przeświecające poprzez konary drzew. Słyszał dobiegający zza krzaków śmiech Socorro.
Wyłaził ze stawu i wchodził doń kilkanaście razy, zanim Socorro kazała mu się ubierać. Wyszedłszy, szukał jej bezskutecznie.
- Jestem za twój tył - powiedziała. Odwrócił się i ujrzał, że podgląda go z krzaków.
Pół godziny szli po bardzo stromym zboczu. Will czuł się teraz krzepko, nie trapiąc się nawet poranionymi dłońmi. Wdrapali się na potężną skałę, która przypominała mu szczyt góry Chocorua w New Hampshire. Tuż u jej wierzchołka znajdowała się pieczara, szeroka półka pod skalnym nawisem. Gdy nazbierali zielska na posłanie, Will usiadł na swoim, by podziwiać kanion gęstych zarośli po drugiej stronie.
Był to raj. Po kolacji Socorro wyjęła dwa cygara. Wetknęła jedno w usta i przypaliła je z wprawą starej palaczki. Drugie podarowała Willowi. Powiedział, że rzucił palenie, ale nalegała, żeby choć spróbował jej cygara. Pociągnął dwa razy i doznał zawrotu głowy. Ucieszył ją ten widok, ale mu cygaro odebrała. Dopiero wówczas doszło do niego, że widok palącej zakonnicy jest jakby nieprzystojny.
O zmierzchu spadł ostry chłód. Byli teraz na wysokości trzech tysięcy stóp. Rozpalili ognisko u wejścia do pieczary. Powiedziała mu, że następnego dnia dojdą do obozu Cushinga.