Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Znów była przerażającą wiedźmą, szczerzyła paskudne zęby w uśmiechu,
wpatrywała się we mnie złotymi oczami, które napełniły moje serce przeraże-
niem. W ułamku sekundy zmroziła i splugawiła moje pożądliwe fantazje. Jej
dłonie i stopy znowu upodobniły się do szponiastych łap i umożliwiły jej wspi-
naczkę po ścianie. Paraliżując mnie spojrzeniem, usadowiła się wśród dźwiga-
rów nisko zawieszonego sufitu. Wbiła pazury głęboko w napęczniałe drewno. W
tej chwili bardziej przypominała Izolanta niż człowieka; szczerzyła kły i syczała
wściekle.
Jej władza nad Christine i Jessica słabła. Jessica przycisnęła ręce do piersi i
głośno płakała. Buzię miała trupiobladą i mokrą od łez. Christine, bardziej chy-
ba zdumiona niż przerażona, usiadła, obiema rękami podtrzymując brzuch, i
spuściła nogi na ziemię. Jej piersi, nabrzmiałe i zielone od mazi, kołysały się jak
wahadła, jakby w każdej z nich też rósł płód. Nie otrząsnęła się jeszcze do końca
z transu: zgarnęła trochę galarety z ziemi pod nogami i zlizała ją z ręki. Zaraz
jednak skrzywiła się i splunęła z niesmakiem, a potem zwymiotowała strugę
zielonego ohydztwa, obryzgując posadzkę pod siedzącym na belce potworem.
Podałem jej rękę. Skuliła się, odsunęła i wrzasnęła ze strachu. Zachowywała
się jak w koszmarze sennym. Tak jakby to mnie się bała, jakby wcale nie chciała,
żebym ją ratował. Próbowała się odsunąć, ale Jessica zdążyła się przez ten czas
uczepić jej drugiej ręki i trzymaliśmy ją oboje, ciągnąc ze wszystkich sił, wlokąc
jej brzemienne ciało po betonowej posadzce. Zostawał za nią zielonkawy ślad
jak odcisk ubłoconej opony.
- Christine! - krzyknąłem. - Musimy uciekać! Szybciej!
Jessica przestała płakać i tylko powtarzała błagalnie:
- Mamusiu! Proszę, mamusiu!
Christine wykrzyczała coś histerycznie. Powiodła wzrokiem po piwnicy,
kompletnie zagubiona. Trans się urwał i nagle stała się małą dziewczynką, która
175
zabłądziła w lesie i szuka mamy. Zagubioną i oszołomioną. Znowu wrzasnęła,
wodząc bezradnie oczami.
- Chodź. - Ścisnąłem ją mocniej za ramię. - Idziemy!
Stara pani Zellis podrygiwała nerwowo na grzędzie pod sufitem. Oczy świe-
ciły jej jasno jak nigdy przedtem, jak ślepia Izolantów. Zasyczała przeraźliwie
jak wąż w sytuacji zagrożenia i oderwała jedną pazurzastą rękę od dźwigara.
Trzymała w niej gruby odłamek drewna.
- Do schodów! - ryknąłem, popychając przed sobą Jessicę i Christine.
Potykając się, biegliśmy na górę. Na ostatnim stopniu obejrzałem się przez
ramię, szykując się na widok wiedźmy siekącej szponami powietrze, syczącej
przeraźliwie i hipnotyzującej mnie tymi złotymi, świecącymi ślepiami. Ale wcale
jej nie zobaczyłem.
Zatrzasnąłem drzwi, licząc w duchu na to, że może zatrzymają potwora.
Christine osunęła się na zakurzoną podłogę, zasłaniając rękami swoją nagość.
Wszędzie było pełno zielonej galarety, ale dopiero teraz rozpoznałem jej ostrą
woń.
Zielona herbata. Przepis Rosy Deighton.
Mogłem zacząć wyciągać najróżniejsze wnioski, ale na żaden nie miałem w
tej chwili czasu. Pomyślałem tylko, że wszystko jest częścią Wielkiego Planu -
spisku Ashborough wymierzonego przeciwko rodzinie Cayle'ów. Jeżeli tylko
przeżyjemy ten koszmar, to później sobie o nim porozmyślam do woli. Oby.
Wyciągnąłem rękę do Christine. Płacząc, próbowała wstać z podłogi, ale po-
śliznęła się na zielonej galarecie. Spojrzała na mnie błagalnie, jakby prosząc o
wybaczenie. Skinąłem głową.
- Chodźmy, Christine. Musimy jak najszybciej stąd wyjść.
Znowu spróbowała się podnieść, ale w tej samej chwili drzwi do piwnicy
otworzyły się z hukiem i w progu stanęła stara pani Zellis. Jeszcze bardziej
upodobniła się do potwora, z twarzą zdeformowaną w odrażającą maskę i
oczami płonącymi złotem.
I nagle znów zobaczyłem zamiast niej piękną kobietę... Wyciągała do mnie
ręce, a jej pełne, czerwone usta wypowiadały słowa:
- Chodź do mnie, Michael. Chcę się z tobą kochać, tu i teraz.
Wiedziałem, że nie powinienem się godzić, wcale nie miałem na to ochoty,
ale zawładnęła mną całkowicie. Wyciągnąłem do niej ręce, chciałem poczuć
smak jej czerwonych jak wino warg i śliskiego języka, dotknąć delikatnej białej
skóry, wpleść palce w lśniące kasztanowe pukle. Przeszył mnie dreszcz rozko-
szy, przy którym wszystkie moje lęki zbladły. Pragnąłem jej i chciałem się
176
poddać jej rozkazom. Nasze palce się zetknęły, przeskoczyła iskra. Zaśliniłem
się. W tej chwili była wszystkim, o czym kiedykolwiek w życiu marzyłem. I była
cała moja.
Nagle coś się stało. Wydała z siebie przeraźliwy skrzek, piskliwy i boleśnie
przenikliwy, emanujący czystym złem. Cofnąłem się. Przestaliśmy się dotykać.
Jej postać zafalowała i znowu stała się starą panią Zellis. Odskoczyła pod ścianę
z twarzą wykrzywioną w grymasie wściekłości, bólu i wzgardy. Odwróciła się do
mnie bokiem i wreszcie zobaczyłem, co się stało. Co Christine jej zrobiła.
Kiedy pierwszy raz wszedłem do pokoju, zastałem w nim tylko skorupy, zła-
maną szczotkę i, oczywiście, mnóstwo kurzu. Złamany kij od szczotki był zakoń-
czony ostrym szpikulcem, co nie uszło uwagi Christine, która z rozmachem
wbiła go w szyję monstrum. Fontanna krwi bryznęła na ścianę. Wiedźma osu-
nęła się na kolana, macając na oślep w poszukiwaniu drzewca, ale zanim zdąży-
ła go pochwycić, podszedłem i kopnąłem ją z całej siły w twarz. Zakrztusiła się.
Wbity w szyję kij utrudniał jej mówienie, więc z jej ust dobył się tylko chrapliwy
szept. Upadła. Krew trysnęła z rany. Schyliłem się, wyrwałem kij i wymierzo-
nym ruchem wbiłem jej go przez usta w głąb gardła. Rozległ się gulgoczący jęk,
usta wiedźmy otworzyły się do krzyku, złote oczy wyszły z orbit. Drapała pazu-
rami podłogę, jakby rozpaczliwie usiłowała rzucić jeszcze jeden, ostatni urok. W
powietrzu rozszedł się przyprawiający o mdłości zapach gorącej krwi, która
rozlewała się po ziemi niesamowitą kałużą: szeroką, rozedrganą i rosnącą w
oczach. Wiedźma miotała się, chrypiała, syczała nienawistnie, aż w końcu złote