Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Wymacała wiosło, potem chropo-
watą deskę ławeczki, ale nie pochodnie.
Wypadły z łodzi razem z Chrisem?
Za wszelką cenę musiała rozpalić ogień.
Sięgnęła do etui pod ubraniem, wsunęła dłoń do środka. Namacała fiolkę z pi-
gułkami, pojemnik ciśnieniowy, wreszcie śliską sześcienną kostkę. Ładunek za-
palający! Wyciągnęła go szybko i wetknęła między zęby.
Ostrzem sztyletu odcięła kawałek rękawa koszuli, pasek szerokości kilkunastu
centymetrów. Owinęła kostkę tkaniną i wyciągnęła sznurek zapalnika.
Czekała cierpliwie.
Nic się nie działo.
Może ładunek zamókł, kiedy wpadła do rzeki przed wybuchem w młynie?
Miał być wodoodporny, ale przecież dryfowała wtedy z nurtem dość długo. A mo-
że po prostu nie zadziałał? Postanowiła wykorzystać trzecią, ostatnią kostkę. Się-
gała już do etui, kiedy nagle tkanina w jej dłoni stanęła w płomieniach.
Wreszcie!
Ledwie powstrzymała okrzyk bólu. Zacisnęła jednak zęby, walcząc z odru-
chem wyrzucenia parzącego ją zawiniątka. Uniosła je nad głowę i od razu zauwa-
żyła pochodnie wetknięte w kąt pod samą burtą. Chwyciła jedną z nich, przytknęła do płonącej tkaniny i zapaliła. Pospiesznie cisnęła pakunek do rzeki i zanurzyła poparzoną dłoń w zimnej wodzie.
Skóra piekła jak diabli. Kate obejrzała zaczerwienione palce, ale nie dostrze-gła żadnego poważniejszego urazu. Trudno, stało się. Trzeba będzie później opatrzyć poparzenie.
Uniosła pochodnię i rozejrzała się dookoła. Ze wszystkich stron otaczały ją
białawe stalaktyty zwieszające się nad rzeką. Miała wrażenie, że wpływa do roz-wartej paszczy ogromnej drapieżnej ryby, a łódź prześlizguje się między jej zęba-mi.
— Chris?
— Tu jestem — doleciało z oddali.
357
— Widzisz pochodnię?
— Tak.
Chwyciła się mijanego stalaktytu. Miała nadzieję, że zdoła zatrzymać łódź, bo nie mogła wiosłować pod prąd, trzymając jednocześnie pochodnię.
— Dasz radę do mnie dopłynąć?
— Tak.
W ciemności za rufą rozległ się głośniejszy plusk.
* * *
Kiedy tylko Chris wdrapał się z powrotem do łodzi, Kate puściła stalaktyt
i prąd poniósł ich dalej. Po kilku minutach wydostali się ze skalnego lasu i wpły-nęli do kolejnej rozległej komory. Nurt znowu stał się szybszy. Gdzieś z przodu docierał ogłuszający huk, musiał tam być wodospad.
Jednocześnie Kate dostrzegła coś, od czego serce zabiło jej mocniej. Wielki
głaz na skraju strumienia był powycierany po bokach, bez wątpienia przywiązy-
wano do niego sznur łodzi.
— Chris. . .
— Widzę.
Dalej odchodziła w bok niezbyt wyraźna ścieżka. Hughes sięgnął po wiosło
i skierował łódź do brzegu. Uwiązali ją do głazu i wysiedli. Ścieżka prowadziła do wykutego w skałach tunelu o gładkich ścianach. Ruszyli w tamtą stronę. Kate znowu szła przodem, trzymając w górze pochodnię.
Zwolniła nagle.
— Chris, tam jest stopień.
— Co?
Stopień wycięty w skale. Jakieś pięćdziesiąt metrów przed nami. — Znów
przyspieszyła kroku i uniosła wyżej pochodnię. — To nawet nie jeden stopień,
a całe schody.
Schody prowadziły w górę, prosto do kwadratowej kamiennej klapy w stropie
jaskini, zaopatrzonej w żelazne kółko.
Przekazała Chrisowi pochodnię i na palcach ruszyła pod górę. Pociągnęła za
kółko, ale klapa ani drgnęła. Naparła więc na nią ramieniem.
Płyta uniosła się na parę centymetrów.
Przez szczelinę wpadł jaskrawożółty oślepiający blask. Doleciał też trzask pło-nących drew i głosy ludzi. Kate nie dała rady dłużej trzymać klapy, opuściła ją na miejsce.
Hughes wbiegł po schodach i stanął tuż za nią.
358
— Włącz krótkofalówkę — rzekł, stukając się palcem w ucho.
— Tak sądzisz?
— Musimy zaryzykować.
Włączyła aparat. Usłyszała wzmocniony szmer oddechu Chrisa.
— Pójdę pierwsza — powiedziała.
Sięgnęła do kieszeni, wyjęła marker i podała go Hughesowi. Zmarszczył brwi.
— Na wszelki wypadek — mruknęła. — Nie wiemy, dokąd prowadzi to przej-
ście.
— W porządku.
Opuścił pochodnię i z całej siły naparł na klapę. Odchyliła się ze zgrzytem.
Kate wdrapała się na górę i pomogła Chrisowi cicho opuścić klapę z powrotem.
Udało się.
Byli w La Roque.
01.13.52
Robert Doniger odwrócił się w stronę słabo widocznego audytorium i rzekł do
mikrofonu:
— Spróbujcie sami sobie odpowiedzieć, co jest podstawowym kierunkiem
zainteresowań ludzkości pod koniec dwudziestego wieku. Jak ludzie postrzegają świat wokół siebie i jakim chcieliby go widzieć? Odpowiedź jest prosta. W każdej dziedzinie, od biznesu i polityki do handlu i oświaty, tym podstawowym kierunkiem staje się rozrywka.
Na wprost wąskiego podwyższenia urządzono trzy oddzielone przepierzenia-
mi kabiny. W każdej stał fotel i biurko, a na nim notatnik i szklanka z wodą.
Ludzie zasiadający w kabinach mogli widzieć jedynie prowadzącego prezentację, lecz nie siebie nawzajem.
Doniger nie po raz pierwszy stosował tę metodę, której opis znalazł w jakimś
starym podręczniku psychologii, w rozdziale omawiającym zjawisko zwane pre-
sją zgromadzenia. Jego słuchacze wiedzieli, że w sąsiednich kabinach siedzą inni ludzie, nie widzieli ich jednak i nie słyszeli. W ten sposób byli poddawani dodatkowej presji. Oprócz spraw merytorycznych musieli się zastanawiać nad tym, jaką decyzję podejmą tamci, czy postanowią zainwestować żądane fundusze.
Zaczął krążyć po podwyższeniu.
— Dzisiaj wszyscy oczekują rozrywki — ciągnął — szukają jej na każdym
kroku. Wszelkie prezentacje podczas zebrań i negocjacji muszą być żywe, z wy-
punktowanymi zagadnieniami i animowaną grafiką, żeby nie uśpić słuchaczy. Wi-
tryny sklepowe powinny nie tylko przyciągać klientów, ale także ich rozbawiać.
Politycy muszą ciężko pracować nad swoim wizerunkiem prezentowanym w me-
diach i mówić wyłącznie to, co opinia społeczna chce usłyszeć. W programach
nauczania kładzie się nacisk na atrakcyjność prezentowanych treści. Chodzi o to, 359