Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Marchewa z radosnym uśmiechem zachęcająco pokiwał głową. Jeden z mężczyzn zaczął poklepywać się po kieszeniach, teatralnie demonstrując roztargnienie.
– Ach... No więc... hm... Rano wychodziliśmy z domu w pośpiechu, musiałem zapomnieć...
– Paragraf drugi, zasada numer jeden statutu Gildii Złodziei stwierdza, że członkowie muszą nosić swoje karty podczas wszelkich czynności natury profesjonalnej – przypomniał Marchewa.
– Nawet nie wyjął miecza – syknął najgłupszy z trzyosobowego gangu.
– Nie musi. Ma naładowanego wilka.
Ktoś pisał coś w mroku; jedynym dźwiękiem było skrzypienie pióra. Dopóki drzwi nie otworzyły się ze zgrzytem.
Piszący obejrzał się szybko, niczym ptak.
– To ty? Mówiłem ci, żebyś nigdy tu nie wracał.
– Wiem, wiem, ale idzie o to przeklęte coś! Linia produkcyjna stanęła, a to wyszło i zabiło tego kapłana!
– Ktoś to widział?
– W tej mgle wczoraj w nocy? Nie przypuszczam, ale...
– A zatem nie jest to, ah-ha, sprawa wielkiej wagi.
– Nie? Przecież one nie powinny zabijać ludzi. No... – Mówiący zawahał się. – Przynajmniej nie rozbijając im głowy.
– Zrobią to, jeśli takie dostaną polecenie.
– Ale ja mu nie kazałem! A co się stanie, jeśli zwróci się przeciwko mnie?
– Swojemu panu? Nie może być nieposłuszny słowom w swojej głowie.
Przybysz usiadł ciężko i pokręcił głową.
– Tak, ale którym słowom? Nie wiem, sam nie wiem, to już za wiele, on cały czas się kręci w pobliżu...
– I przysparza ci solidnych zysków...
– Tak, rzeczywiście, ale cała reszta, ta trucizna, nigdy bym...
– Cicho bądź. Odwiedzę cię znowu dziś wieczorem. Przekaż pozostałym, że mam odpowiedniego kandydata. I jeśli spróbujesz znowu tutaj przyjść...
Ankhmorporskie Królewskie Kolegium Heraldyczne okazało się zieloną bramą w murze przy ulicy Mokociej. Vimes pociągnął sznurek dzwonka. Coś brzdęknęło po drugiej stronie muru i natychmiast wybuchła kakofonia huknięć, warknięć, gwizdów i trąbienia.
– Spokój, mały! – zawołał jakiś głos. – Couchant! Powiedziałem: couchant! Nie, nie rampant. I dostaniesz kostkę cukru, jak będziesz grzeczny. William! Przestań natychmiast! Postaw go! Mildred, puść Grahama!
Zwierzęce głosy przycichły nieco i ktoś podszedł do bramy. Mała furtka w skrzydle wrót uchyliła się odrobinę.
Vimes zobaczył calowej szerokości pasek bardzo niskiego mężczyzny.
– Tak? Jesteś dostawcą mięsa?
– Komendant Vimes – przedstawił się Vimes. – Mam umówione spotkanie.
Zwierzęta znowu podniosły wrzawę.
– Co?
– Komendant Vimes! – wrzasnął Vimes.
– Aha. No to lepiej wejdź, panie.
Wrota rozwarły się i Vimes wkroczył do środka.
Zapadła cisza. Kilkadziesiąt par oczu spoglądało na Vimesa z wyraźną podejrzliwością. Niektóre z nich były małe i czerwone, niektóre wielkie i wystające tuż nad powierzchnię błotnistej sadzawki zajmującej dużą część dziedzińca. Niektóre patrzyły z grzęd.
Dziedziniec był pełen zwierząt. Ale nawet one mocno odczuwały zapach dziedzińca pełnego zwierząt. A większość była wyraźnie bardzo stara, co wcale owego zapachu nie poprawiało.
Bezzębny lew otworzył paszczę na Vimesa. Lew biegający, a przynajmniej leżący swobodnie, był zjawiskiem niezwykłym, choć nie aż tak niezwykłym jak fakt, że wykorzystywał go jako poduszkę podstarzał gryf, śpiący ze wszystkimi czterema szponami w górze.
Były tu jeże, siwiejący leopard i wyliniałe pelikany. W sadzawce zafalowała zielona woda, a para hipopotamów wynurzyła się na powierzchnię i ziewnęła. Nic tu nie siedziało w klatce i nic nie usiłowało zjadać niczego innego.
– Och, za pierwszym razem to zaskakuje ludzi, jak i ciebie, panie – rzekł staruszek. Miał drewnianą nogę. – Ale jesteśmy tu całkiem szczęśliwą rodzinką.
Vimes odwrócił się i odkrył, że patrzy na małą sowę.
– Bogowie – powiedział. – To przecież morpork, prawda?
Staruszek uśmiechnął się radośnie.
– Widzę, że znasz, panie, naszą heraldykę. – Zachichotał. – Przodkowie Daphne przybyli tu aż z jakichś wysp po drugiej stronie Osi. Tak było.
Vimes wyjął swoją odznakę Straży Miejskiej i obejrzał wytłoczony na niej herb. Staruszek zajrzał mu przez ramię.
– To nie ona, naturalnie – stwierdził, wskazując sowę siedzącą na Ankh. – To była jej prababka, Olive. Morpork na Ankh, rozumiesz, panie? To akurat tak zabawne, że bardziej w tym miejscu być nie może. Przydałby się nam dla niej partner, szczerze mówiąc. I samica hipopotama. Jego lordowska wysokość uważa, że mamy przecież dwa hipopotamy, i to się zgadza. Ja tylko uważam, że to nie jest naturalne dla Rodericka i Keitha, chociaż nie chciałbym nikogo osądzać, po prostu nie powinno tak być, tyle tylko mówię. Zaraz, jak brzmi twe imię, panie?
– Vimes. Sir Samuel Vimes. Żona umówiła mnie na spotkanie.
Staruszek znów zachichotał.
– No tak – rzekł. – Zwykle tak się dzieje.
Całkiem szybko, mimo drewnianej nogi, poprowadził gościa między parującymi stosami wielogatunkowych odchodów do budynku po drugiej stronie dziedzińca.
– Przypuszczam, że dobrze to działa na ogród – zauważył Vimes, próbując podtrzymać rozmowę.
– Wypróbowałem na swoim rabarbarze. – Staruszek otworzył drzwi. – Ale urósł wysoki na dwadzieścia stóp, a potem nastąpił spontaniczny samozapłon. Uważaj, panie, gdzie chodził wyvern, ostatnio chorował na żołądek... Och, co za pech. Ale to drobiazg, wykruszy się bez śladu, jak tylko wyschnie. Wejdź, panie.