Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Nie podnosząc wzroku, Marissa wyłowiła z torebki trochę drobnych. Nagle struchlała. Na wierzchu prawej dłoni widniała plama zakrzepłej krwi. Szybko przełożyła torebkę do drugiej ręki i wręczyła pieniądze konduktorowi lewą dłonią.
Kiedy konduktor odszedł, Marissa zaczęła dociekać, w jaki sposób prześladowcy ją znaleźli. Zachowała przecież daleko idącą ostrożność. Nagle zrozumiała. Oni pilnowali Tiemana. Tak, to było jedyne możliwe wyjaśnienie.
Jej poczucie bezpieczeństwa legło w gruzach. Marissa zaczęła się nawet zastanawiać, czy ucieczka z hotelu była właściwym posunięciem. Może gdyby została i pozwoliła policji zająć się całą sprawą, byłaby teraz bezpieczna. Ostatnimi czasy wykształciła jednak w sobie instynkt ucieczki. Czuła się ścigana i zgodnie z tym uczuciem postępowała. Pomyśleć, że wydawało jej się, iż zmyliła swych prześladowców! Ralph miał rację. Nie powinna była lecieć do Nowego Jorku, nie mówiąc już o San Francisco. Tłumaczył jej, że ma poważne kłopoty, zanim jeszcze znalazła się w obu tych miastach. A teraz było jeszcze gorzej - prawdopodobnie zabiła dwóch mężczyzn. To było ponad jej siły. Nie pojedzie do Minneapolis. Wróci do domu i powie adwokatowi wszystko to, co wie, oraz to, co podejrzewa.
Tramwaj ponownie zwolnił. Marissa rozejrzała się dokoła. Znajdowała się gdzieś w Chinatown. Wagon zatrzymał się i w momencie, kiedy ruszał, Marissa wstała i wyskoczyła na jezdnię. Biegnąc na chodnik, widziała, jak konduktor z dezaprobatą kręci głową. Nikt jednak nie wysiadł za dziewczyną.
Marissa odetchnęła głęboko i potarła kark dłonią. Ucieszył ją widok zatłoczonej ulicy. Na chodniku stały ręczne wózki z towarami i leżały wystawione produkty z pobliskich sklepów. Na ulicy zatrzymywały się ciężarówki dostawcze. Wszystkie szyldy nad witrynami sklepów były w języku chińskim. Poczuła się, jakby krótka przejażdżka tramwajem przeniosła ją nagle w magiczny świat Orientu. Nawet zapachy były tu inne: królowała woń ryby i ostrych przypraw.
Zauważyła chińską restaurację i po chwili wahania weszła do niej. Chinka, ubrana w czerwoną, jedwabną, rozciętą do kolan suknię z mandaryńskim kołnierzem podeszła do niej i wyjaśniła, że restaurację otwiera się na lunch dopiero za pół godziny.
- Czy mogłabym skorzystać z toalety i telefonu? - zapytała Marissa.
Kobieta przyglądała się jej przez chwilę, po czym najwyraźniej uznała, że przybyła nie ma złych zamiarów, bo zaprowadziła ją na tyły restauracji. Otworzyła drzwi i wskazała Marissie miejsce.
Było to małe pomieszczenie z umywalką po jednej stronie i telefonem po drugiej. Z tyłu znajdowało się dwoje drzwi. Na jednych za pomocą szablonu wymalowano napis „Panie”, na drugich zaś „Panowie”. Ściany pokryte były wieloletnimi zbiorami graffiti.
Marissa najpierw skorzystała z telefonu. Zadzwoniła do hotelu i powiedziała urzędniczce, że w pokoju 1127 znajduje się człowiek, który potrzebuje pomocy lekarskiej. Telefonistka kazała jej się nie rozłączać, na co Marissa odwiesiła słuchawkę. Następnie zastanowiła się, czy należy zawiadomić policję i wszystko wyjaśnić. Zdecydowała, że sprawa jest zbyt skomplikowana, a ona sama uciekła z miejsca wypadku. Lepiej będzie, jeśli wróci do Atlanty i spotka się z adwokatem.
Umyła ręce i przejrzała się w lustrze. Wyglądała okropnie. Wyjęła grzebień i rozczesała włosy, następnie splotła kilka pasemek, żeby niesforne kosmyki nie spadały na twarz. Zgubiła opaskę, kiedy blondyn pociągnął ją za włosy. Skończywszy toaletę, obciągnęła blezer i poprawiła kołnierzyk bluzki. To było wszystko, co mogła zrobić, by doprowadzić swój wygląd do porządku.
Jake dzwonił do samochodu George’a chyba po raz setny. Telefony pozostawały bez odpowiedzi, choć kilka razy włączyło się nagranie informujące, że abonent jest w danej chwili nieosiągalny.