Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Mam astmę, właśnie że mam. Tego dnia, kiedy Henry Bowers walnął mnie w nos, tego dnia, kiedy Bill i ja próbowaliśmy zrobić tamę w Barrens, o mało nie umarłem. Czy mam sądzić, że to wszystko było tylko... wytworem mojego umysłu? Ale dlaczego miałby kłamać - dopiero wiele lat później, w bibliotece, Eddie zadał sobie jeszcze bardziej przerażające pytanie: Dlaczego miałby powiedzieć mi prawdę?
Jak przez mgłę usłyszał słowa pana Keene’a: - Miałem cię na oku, Eddie. Powiedziałem ci to wszystko, ponieważ jesteś dostatecznie duży, aby to zrozumieć, ale również dlatego, że zauważyłem, iż ostatnio znalazłeś sobie paru przyjaciół. To dobrzy przyjaciele, prawda?
- Tak - stwierdził Eddie.
Pan Keene odchylił się w fotelu (znowu ten dźwięk przypominający cykanie świerszcza) i zamknął jedno oko w geście, który mógł, choć niekoniecznie, być mrugnięciem.
- I założę się, że twoja matka za nimi nie przepada. Zgadza się?
- Ona ich lubi - odrzekł Eddie myśląc o słowach swojej matki, dotyczących Richiego Toziera (Ma niewyparzoną gębę... i cuchnący oddech... poczułam... Eddie... myślę, że on pali), jej uszczypliwej uwadze, by nigdy nie pożyczał pieniędzy Stanowi Urisowi, ponieważ on był Żydem, oraz jej otwartej antypatii wobec Billa Denbrougha i „tego obrzydliwego grubasa”. Powtórzył: - Ona ich trochę lubi.
- Naprawdę? - spytał pan Keene, nadal się uśmiechając. - Cóż, może ona ma rację, a może nie, ale w każdym razie masz przyjaciół. Może powinieneś z nimi porozmawiać o swoim problemie... tej umysłowej słabości. Posłuchaj, co mają na ten temat do powiedzenia.
Eddie nie odpowiedział. Uznał, że milczenie będzie w jego sytuacji bezpieczniejsze. A poza tym bał się, że jeżeli nie opuści tego miejsca jak najszybciej, to się rozbeczy.
- Dobra - rzekł pan Keene. - Myślę, że na tym skończymy. Przepraszam, jeżeli cię zdenerwowałem, Eddie. Po prostu starałem się wypełnić moje obowiązki, tak jak je rozumiem. Ja... - Ale zanim zdążył powiedzieć coś więcej, Eddie zgarnął białą torbę z lekarstwami, swój aspirator i uciekł.
Poślizgnął się w kałuży z lodów i wody sodowej i o mało nie upadł. Jednak już w chwilę potem pomimo przyspieszonego, świszczącego oddechu co sił w nogach wyprysnął ze sklepu. Ruby spojrzała na niego ponad krawędzią przeglądanego czasopisma. Miała rozdziawione szeroko usta. Eddie czuł, że pan Keene stał teraz w drzwiach swojego gabinetu i przyglądał się jego niechlubnemu odwrotowi - wychudły, starannie ubrany, zamyślony i uśmiechnięty. Na jego twarzy widniał ten sam suchy, pustynny uśmiech.
Zatrzymał się przy skrzyżowaniu Kansas, Center i Main. Zaaplikował sobie kolejną porcję zawartości aspiratora, usiadłszy na niskim, kamiennym murku obok przystanku autobusowego; czuł wyraźnie w gardle charakterystyczny smak lekarstwa (to tylko woda z odrobiną kamfory) i pomyślał, że gdyby dziś jeszcze raz musiał skorzystać z aspiratora, prawdopodobnie by się porzygał.
Włożył aspirator do kieszeni i patrzył na samochody przejeżdżające wzdłuż Maine Street i zjeżdżające z Milowego Wzgórza. Starał się o niczym nie myśleć. Słońce prażyło go w głowę. Było diabelnie gorąco. Każdy z przejeżdżających samochodów rzucał oślepiające świetlne refleksy i Eddie poczuł w skroniach pierwsze symptomy bólu głowy. Nie mógł mieć żalu do pana Keene’a, ale jednocześnie w jego sercu pojawił się smutek. Przejmował się sobą. Przypuszczał, że Bill Denbrough nie tracił ani chwili na użalanie się nad sobą, ale Eddie nie był w stanie nic na to poradzić. Bardziej niż cokolwiek innego, chciał teraz zrobić to, co zasugerował mu pan Keene - pójść do Barrens i opowiedzieć o wszystkim swoim przyjaciołom, zobaczyć, co powiedzą, jakich udzielą mu rad. Teraz jednak nie mógł tego zrobić; matka spodziewała się, że lada moment wróci do domu z lekarstwami, (pod wpływem impulsów... albo wskutek poleceń wydawanych przez twoją matkę), a gdyby się nie pojawił (twoja matka wbiła sobie do głowy, że jesteś chory), napytałby sobie biedy. Pomyśli, że znów się szlajał z Billem, Richiem albo „tym Żydziochem”, jak nazywała Stana (twierdząc przy tym, że nie mówiła tego w sensie pejoratywnym, tylko po prostu „wykładała karty na stół”, nazywając w ten sposób mówienie prawdy w wyjątkowo trudnych sytuacjach).
Stojąc tak na rogu ulicy i próbując bezradnie poukładać chaotyczne myśli, Eddie wiedział, co by powiedziała, gdyby dowiedziała się, że do jego przyjaciół zaliczali się również Murzyn i dziewczynka, dziewczynka dostatecznie duża, by zaczęły już kształtować się jej piersi.
Ruszył wolnym krokiem w stronę Milowego Wzgórza, co w tak potwornym upale było naprawdę uciążliwą czynnością. Miał wrażenie, że tego dnia na chodniku można było smażyć jajecznicę. Po raz pierwszy zapragnął znowu znaleźć się w szkole, w nowej klasie, pod opieką nowego nauczyciela obdarzonego zupełnie nowymi dziwactwami. Chciał, żeby to potworne lato wreszcie dobiegło końca.
Zatrzymał się w połowie wzgórza, nieopodal miejsca, gdzie Bill Denbrough dwadzieścia siedem lat później odnajdzie swój stary rower - Silvera, i wyjął z kieszeni aspirator. Preparat hydrox - brzmiał napis na plakietce. Używać w razie potrzeby.
Kolejny fragment układanki znalazł się na swoim miejscu. Używać w razie potrzeby. Był zaledwie dzieckiem, gołowąsem (jak czasami nazywała go matka, kiedy „wykładała karty na stół’’), ale nawet jedenastolatek wiedział, że nie przepisuje się ludziom prawdziwych lekarstw, które na plakietce mają napisane: Używać w razie potrzeby. Gdyby to było prawdziwe lekarstwo, bez trudności mógłbyś się zabić, gdybyś, ot tak, praktycznie dla zabawy, bezmyślnie używał swego aspiratora, kiedy tylko przyjdzie ci na to ochota. Przypuszczał, że w ten sposób można by się otruć nawet starą dobrą aspiryną.