Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Wzdłuż biegnącej w stronę Szóstej Alei ulicy zajęli już miejsca, po
odbyciu wstępnych rozmów w sprawie objęcia kierowniczych stanowisk,
elegancko ubrani żebracy w trzyczęściowych dyrektorskich garniturach,
niektórzy z wyciągniętymi z prośbą o wsparcie papierowymi kubkami od
McDonalda, inni zbyt odrętwiali, by żebrać, z wytrzeszczonymi oczyma i
twarzami, które zapadały się w szyje i ciała poniżej. Po drugiej stronie
ulicy widać było ślizgawkę, odbijającą z cudowną wyrazistością wspaniałe
otoczenie, w którym ją umieszczono. Otaczające ją strzeliste pudełka
biurowców wznosiły się w górę niczym jakieś płaskie, wykute przez jednego
budowniczego matowe monolity. Gdyby ktoś zatrzymał się i nadstawił ucha, z łatwością mógł usłyszeć rezonans pędzących pod ziemią pociągów i wyczuć
wibrację powodowaną przez sunące po szynach koła. Na umieszczonych na
poziomie oczu okrągłych niebiesko-złotych tarczach herbowych widniały
wykute w kamieniu lub ułożone w mozaice epigrafy głównych lokatorów danego
budynku. Wkrótce, kiedy renegocjonowane będą istniejące umowy najmu, stara
siedziba Time-Life'u powinna stać się nowym gmachem M i M.
Na najwyższej budowli w tym kompleksie architektonicznego wyzysku, pod
numerem 30 Rockefeller Center, nastąpiła już transformacja o nader istotnym
znaczeniu. Pełna nazwa pierwszego prawnego najemcy, Radio Corporation of
America, słynnej organizacji będącej pionierem w dziedzinie transmisji
radiowych i telewizyjnych oraz produkcji popularnej, przyjmowanej z
wdzięcznością przez międzynarodową publiczność wulgarnej rozrywki, zniknęła
bez śladu, zastąpiona epigrafem bardziej imponującej korporacji, która ją
wykupiła: General Electric Company, czołowego producenta sprzętu
wojskowego, lokomotyw, silników odrzutowych, substancji zanieczyszczających
rzeki, elektrycznych tosterów, koców oraz używanych w gospodarstwie
domowym
żarówek.
Syntetyczne złoto, użyte do sporządzenia nowego napisu, błyszczało dłużej
niż prawdziwe i choć było bardziej tandetne, więcej kosztowało. W tafli
lodu przeglądał się lekki, pokryty cytrynowożółtą pozłotą metalowy posąg
mężczyzny, mający wyobrażać mitycznego Prometeusza - niezbyt trafna
lokalizacja dla tytana, który przyniósł ludziom ogień.
- Zejdź na bok - polecił roztropnie Yossarian, schodząc z drogi
młodzieńcom w trampkach i w odlotowych nastrojach, podążającym dzielnie w
ich stronę przez tłum białych i czarnych, pospiesznie robiących im
przejście przechodniów.
Na położonej pod poziomem ulicy owalnej ślizgawce trwała właśnie przerwa
na czyszczenie lodu, czym zajmowali się uśmiechnięci od ucha do ucha
Japończycy na łyżwach w zielonych dżokejskich czapkach i czerwonych
kurtkach, z rzucającymi się w oczy wpiętymi w klapy znaczkami, na których
widniała namalowana na białym błyszczącym tle uśmiechnięta różowa gęba ze
zbyt wieloma zębami. Pryskające krople wody osiadały niczym zamarznięte łzy
na wystających kościach policzkowych odzianych w czerwonozielone mundurki
Azjatów. Wydawali się ze sobą doskonale zgrani, kiedy tak paradując
posłusznie z insygniami Tilyou Steeplechase na śnieżnobiałych znaczkach
popychali swe maszyny po porysowanej łyżwami powierzchni lodu, wylewając
świeżą warstwę wody dla następnej grupy łyżwiarzy.
Pierwsi z nich stali już w kolejce; prawie wszyscy, nie mając przed
otwarciem lodowiska nic lepszego do roboty, czymś się pożywiali: surową
rybą z ryżem, słonymi obwarzankami albo sandwiczami ze smażoną na grillu
wieprzowinÄ….
Wracając myślą do Dantego, Yossarian zastanawiał się, cóż innego mogło
leżeć pod zamarzniętym jeziorem w piekle, jeśli nie królestwo samego
kudłatego, odrażającego Szatana. Wiedział, co leży pod sztuczną ślizgawką i
otaczającymi ją budynkami: utrzymująca niską temperaturę lodu instalacja chłodnicza, kanalizacja, kable elektryczne i telefoniczne, a także rury
centralnego ogrzewania, doprowadzające w zimie ciepło do biurowców. Pod
poziomem ulicy
znajdowały się poza tym rozchodzące się wachlarzowato przejścia dla
pieszych, ze sklepami, które dawno temu przestały być modne, oraz
przynajmniej jedna biegnąca z któregoś z przedmieść linia metra, z której
można się było przesiąść na inne, prowadzące w innych kierunkach linie.
Trwało to zapewne całe wieki, ale podróżnik dysponujący odpowiednią ilością
czasu mógł dotrzeć prawie wszędzie tam, gdzie musiał.
- Zejdź na bok - powtórzył Yossarian, nie chcąc podchodzić zbyt blisko do
wywodzących się z klasy średniej żebraków, których otępiałe twarze zawsze
wytrącały go z równowagi. Nigdy nie sądził, że amerykański wolny rynek
doprowadzi do ruiny tylu swych wyznawców.
Wybuch głośnego śmiechu za plecami kazał mu obejrzeć się w stronę jednej
z nakrapianych plamami wÄ…trobowymi marmurowych donic na poziomie
obserwacyjnym. Ujrzał rudego mężczyznę z laską piechura i obwisłym zielonym
plecakiem, robiącego usłużnie zdjęcia wesołej grupie opanowanych
ciemnowłosych orientalnych turystów. Yossarian miał wrażenie, że już go
kiedyś widział. Mężczyzna miał wąskie wargi, złotawe rzęsy, prosty ostry
nos i delikatną, mlecznobiałą cerę, spotykaną często u ludzi o tym właśnie
kolorze włosów. Oddając aparat odwrócił się w stronę Yossariana z bezczelną
miną, implikującą, że zna świetnie osobę, której się przygląda. Ich oczy
zwarły się i Yossarian nie mógł się oprzeć wrażeniu, że spotkał go już
przedtem na Cmentarzu Północnym w Monachium przy wejściu do kaplicy, na
samym początku słynnej noweli Manna - tajemniczego rudego mężczyznę,
którego pojawianie się i szybkie dematerializowanie tak bardzo drażniły