Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Leżał na wznak i zdawał się istotnie szklistymi, rozwartymi oczyma
wpatrywać w to oko Ziemi, mrużące się ciągle, ciągle przed blaskiem dla nas jeszcze niewi-
docznego słońca, które miało wzejść niebawem.
Niech tak zostanie...
Z dwóch sztab żelaznych, ułamków potrzaskanego rusztowania, które nas uchroniło od
rozbicia się podczas spadku, zrobiliśmy krzyż i umocowaliśmy go w wale kamiennym nad
głową O'Tamora.
Wtem - gdy właśnie ukończywszy smutną robotę, mieliśmy wracać do pocisku - stało się
coś dziwnego. Szczyty gór, majaczące przed nami w trupim świetle Ziemi, nagle, bez żadne-
go przejścia, na jedno mgnienie oka stały się krwawo-czerwone, a potem zaraz rozpłonęły
białym, jarzącym blaskiem na tle wciąż jednakowo czarnego nieba. Podnóża gór, przez kon-
trast oświetlenia poczerniawszy teraz zupełnie, były prawie niewidoczne i tylko te cyple naj-
wyższe, jak w ogniu do białości rozżarzona stal, wisiały nad nami, powiększając się z wolna,
lecz ciągle. Z powodu braku perspektywy powietrznej, umożliwiającej na Ziemi ocenienie
12
odległości, te jasne plamy zdawały się wisieć na tle czarnego nieba wśród gwiazd tuż przed
naszymi głowami, oderwane od podstawy skalistej, która w szarości się zgubiła. Nie śmieli-
śmy ręki wyciągnąć w obawie, aby nie natknąć palcami na te kawały żywego światła.
A one rosły wciąż przed naszymi oczyma, co sprawiało wrażenie, jakby zbliżały się do
nas wolnym, nieubłaganym ruchem; mieliśmy ich już pełne oczy, już, zda się, były tuż, tuż
przed nami... Cofnęliśmy się mimo woli, zapominając, że te szczyty są od nas o setki, a może
tysiące metrów odległe.
Wtem Piotr obejrzał się i krzyknął. Odwróciłem głowę za jego przykładem i - osłupiałem,
uderzony nowym a niesłychanym widowiskiem na wschodzie.
Nad czarną piłą jakiegoś grzbietu górskiego iskrzył się bladawy, srebrzysty słup światła
zodiakalnego. Patrzyliśmy w nie, zapomniawszy na chwilę o zmarłym, gdy wtem po pewnym
czasie zaczęły u dołu słupa, tuż nad krawędzią widnokręgu, błyskać drobne, ruchliwe, ska-
czące czerwone płomyki, wiankiem obok siebie ułożone.
To słońce wschodziło! z utęsknieniem oczekiwane, upragnione, życiodajne słońce, które-
go O'Tamor tu już nie zobaczy!
Rozpłakaliśmy się obaj, jak dzieci.
W tej chwili to słońce świeci już nad horyzontem, jasne i białe. Owe, naprzód widziane,
płomyki czerwone, to były protuberancje, olbrzymie wytryski żarzących się gazów, które
strzelają na wszystkie strony z kuli słonecznej, a na Ziemi, gdzie atmosfera je zalśniewa, wi-
doczne bywają tylko podczas całkowitych zaćmień słońca. Tutaj - wobec braku powietrza -
zapowiedziały nam ukazanie się tarczy słonecznej i przez długi czas jeszcze co dnia je tak
będą zapowiadać, rzucając na chwilę krwawy odblask na góry, nim się rozjarzą do biała w
pełnym blasku dziennym.
Po kilkudziesięciu minutach dopiero na miejscu ruchliwego wianka czerwonych ogni-
ków, kiedy już blask spełznął ze szczytów tu w dolinę, biały rąbek tarczy słonecznej ukazał
się nam nad widnokręgiem; godziny całej potrzebowała ta tarcza, aby się wyłonić całkowicie
zza tych skał na wschodzie.
Przez cały ten czas mimo okropnego mrozu zajmowaliśmy się przygotowaniami do po-
dróży. Ale istotnie każda chwila jest droga; dłużej zwlekać niepodobna. Teraz już wszystko
gotowe.
Ze wschodem słońca zrobiło się cieplej. Promienie jego, choć tak ukośnie jeszcze padają,
grzeją całą mocą, nie osłabione przez pochłaniającą atmosferę, jak to jest na Ziemi. Dziwny
widok...
Słońce płonie jak jasna, bezpromienna kula, położona na górach jakby na olbrzymiej,
czarnej poduszce. Dwie są tutaj tylko barwy, męczące kontrastem oko nad wszelki wyraz:
biała i czarna. Niebo jest czarne i mimo że zrobił się już dzień, zasiane niezliczonym mnó-
stwem gwiazd: wokoło nas krajobraz pusty, dziki, przestraszający - bez złagodzeń światła,
bez półcieni, w połowie lśniącobiały od słonecznego blasku, w połowie zaś zupełnie czarny w
cieniu. Nie ma tu atmosfery, która tam na Ziemi nadaje niebu tę cudowną, błękitną barwę, a
sama, światłem przesycona, roztapia w sobie gwiazdy przed wschodem słońca i stwarza świty
i zmierzchy, różowi się zorzą i zasępia chmurami, przepasuje się tęczą i powoduje delikatne
przejścia od światła do mroku.
Nie! stanowczo oczy nasze nie są stworzone do tego światła i tego krajobrazu.
Znajdujemy się na rozległej równinie z litej skały, porysowanej tu i ówdzie niewielkimi
szczelinami i powydymanej w obłe, niewysokie, podłużne garby, ciągnące się w kierunku
północno-zachodnim. Na zachodzie (wschód i zachód naszego świata oznacza zgodnie z
istotnym stanem rzeczy, a więc przeciwnie, niż to widzimy na ziemskich mapach Księżyca),
na zachodzie tedy widać niewielkie, ale nadzwyczajnie strome wzgórza, nad którymi w pół-
nocno-zachodniej stronie króluje niebotyczna, poszarpana piła jakiegoś szczytu. Od północy
grunt wznosi się powoli, do znacznej jednak, jak się zdaje, wysokości. Na wschodzie mnó-
13
stwo szczelin, garbów, wyrw i małych kotlinek, podobnych do dołków sztucznie wygrzeba-
nych; ku południu rozciąga się nieprzejrzana okiem płaszczyzna.
Varadol utrzymuje na podstawie pospiesznie dokonanych pomiarów wysokości Ziemi na
niebie, że znajdujemy się istotnie na Sinus Medii, gdzieśmy według obliczeń spaść byli po-