Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
- Idź. Pomogę Bobowi i odzyskam Samanthę.
Margaret zawahała się, rzuciła mu ostatnie błagalne spojrzenie i pobiegła.
Kent zamachał rękami i wrzasnął:
- Niech wszyscy się uspokoją!
- Dokąd zabierają nasze dzieci? - krzyknęła żona jednego z farmerów. Tłum odpowiedział pełnym niepokoju pomrukiem.
Burmistrz krzyknął:
- Zaraz się tym zajmiemy! - I dodał zupełnie bez sensu: - Może niech każdy usiądzie i zajmie się kolacją, którą przygotowały panie.
- O czym ty, do cholery, mówisz?! - wrzasnął kierowca ciężarówki.
- Spokojnie - odparł Kent. Charlie Daniels i ja zajmiemy się tym.
- A co ty, do licha, chcesz zrobić? - krzyknął ktoś zdenerwowanym głosem. - Idę po moje dzieci. Kto idzie ze mną?!
To zdanie wywołało wśród zebranych złowrogi szum i w ciągu paru chwil, pomimo starań burmistrza, trzystu ludzi wylało się ze szkolnego podwórka na Main Street. Doktor zamachał do Boba i dysząc z wysiłku, ruszyli jak najszybciej, żeby wyprzedzić tłum.
- Musimy ich powstrzymać - odezwał się Kent, doganiając Springera.
Ostatni z kolumny sekciarzy skręcali już w Spotting Mountain Road. Idący na przedzie mieszkańcy miasteczka, zauważywszy to, przyspieszyli jeszcze bardziej, przynaglając pozostałych.
Doktor i burmistrz pędzili w kierunku centrum. Za nimi przez całą szerokość ulicy spieszyli obywatele Hudson City. Ich krzyki mieszały się w jeden zwierzęcy skowyt, wyrażający strach, czy też ból. Alan dostrzegł Margaret, przyglądającą się wszystkiemu z werandy. Stała oparta bezwładnie o jedną z kolumienek, z malującym się na twarzy przerażeniem.
Zanim doszli do sklepów, Bob już z trudem łapał powietrze. Otworzył z trzaskiem drzwi posterunku i wrzasnął na Danielsa.
Ubrany w mundur koloru khaki policjant wytoczył się z tylnego pokoiku z nabrzmiałą od snu twarzą i zdumionym wzrokiem.
- Co się dzieje?
- Wsiadaj do samochodu!!! - ryknął Kent.
Springer trzymał drzwi, żeby się nie zamknęły, i spoglądał z niepokojem na zbliżający się tłum. Charlie gwałtownie potrząsnął głową i natychmiast otrzeźwiał. Przeszedł koło doktora i burmistrza mrucząc:
- Drzemałem. Przez cały dzień!
Kiedy Springer, Kent i Daniels wśliznęli się od strony chodnika do zaparkowanego przy krawężniku wozu patrolowego, ludzie właśnie zdążyli do niego dotrzeć.
- Odetnijmy im drogę -- warknął Bob. Ciągle sapał i Alan obawiał się, że pośpiech mógł okazać się dla jego przyjaciela zgubny.
Charlie uruchomił silnik, jednym ruchem włączył sygnał i migające światła i zdołał ruszyć, zanim tłum zablokował im drogę. Rozzłoszczeni ludzie zaczęli walić w dach auta pięściami; niewielu jednak potrafiło wytrzymać ryk syreny na tyle długo, żeby móc zablokować samochód. Daniels przejechał przez oczyszczoną hałasem przestrzeń i wydostał się na wolną jeszcze od tłumu część ulicy. Dwa samochody, które wyłoniły się zza zakrętu przy kościele, przytuliły się do krawężnika, kiedy ich kierowcy zobaczyli maszerujące rzesze ludzi. Doktor kulił się od dźwięku wyjącej syreny i patrzył na Danielsa. Policjant był tak niepokojąco młody...
Charlie spojrzał w lusterko wsteczne i przyspieszył widząc, że idący na przedzie niebezpiecznie się zbliżyli.
- Co się stało? - zapytał. - Kiedy poszedłem, wszystko było w porządku.
Kent, walcząc z zadyszką, odpowiedział krótko:
- Bractwo zabrało ze sobą dzieci. Rodzice chcą, żeby wróciły. My jesteśmy w środku tej zawieruchy.
Daniels długo patrzył w lusterko. Springer zauważył, że policjant zagryza wargi.
- Myślę, że nie uda mi się ich tutaj zatrzymać - ocenił sytuację Charlie. Zadepczą nas.
- Po prostu oddzielajmy ich od siebie - powiedział doktor. Marsz pod górę powinien ostudzić ich zapał.
Posterunkowy skręcił w drogę Spotting Mountain. Pod wiszącymi nad ich głowami gałęziami drzew było już ciemno. Wyłączył syrenę i zapalił reflektory. Snopy światła oświetliły tylną straż kolumny sekciarzy.
- A co będzie, jeżeli się nie uspokoją do czasu, kiedy tam dotrzemy? - spytał Kent. - Są nielicho zdenerwowani. Ten skurczybyk po prostu wziął ze sobą ich dzieci, jakby były jakimiś marionetkami. - Burmistrz patrzył posępnie w bok. - Jeszcze półtora kilometra - powiedział. - Co to są za ludzie, żeby tak po prostu zabrać wszystkie dzieciaki?
- Jaki skurczybyk? - chciał się dowiedzieć Daniels. Alan i Bob wyjaśnili mu.
- Numer Jeden? - upewnił się policjant. - Tak myślałem, że któregoś dnia się pojawi.
- Ale zamieszanie - skwitował Kent,
Maszerujące pod górę w narastającej ciemności grupy oddzielało teraz mniej niż dwieście metrów. Daniels dodał gazu, aż znaleźli się tuż za kolumną sekciarzy. Zajmowała całą szerokość wąskiej, ograniczonej rowami drogi, tak że wyprzedzenie jej było niemożliwością.
- Chciałbym móc ich zatrzymać, zanim wejdą do środka.
- Tylko my ich rozdzielamy - ostrzegł Springer. Bezskutecznie usiłował wyłowić wzrokiem szczupłą sylwetkę Samanthy. Dzieci znajdowały się jednak poza polem widzenia, zasłonięte przez szereg potężnie zbudowanych mężczyzn - tylną straż, która wspinała się spokojnym krokiem po pochyłej drodze nie oglądając się za siebie.