Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.Pośredniczy ona pomiędzy głową koczującego ludu a ludem, pomiędzy kaganem (chanem) turańskim a jego ludami-pułkami, pomiędzy księciem czy królem...– Nic nie jest nigdy stuprocentowe – pokręcił głową...- Jesteś uzdrowicielką? Jondalar przyprowadził do domu uzdrowicielkę? - Donier omal się nie roześmiała, ale powstrzymała się i tylko pokręciła głową,...- Na mojej dyskrecji jednak ci zależy? I na tym, bym ostrożnie wybierała sobie przyjaciół? Skinął na potwierdzenie głową z wyrazem napięcia w twarzy...Nagle rozległy się głośne i podniecone okrzyki: - Oto on! Neron siedział wyprostowany w fotelu z kości słoniowej, a więc jego głowa już nie wspierała...Czy naprawdę mógł tego dokonać ze schowka? - Wszędzie mam przełączniki awaryjne! - obwieścił i wczepił dwa pazury w panel nad głową...Jakub zastanawia się z pochyloną głową, a Jezus patrzy na niego z uśmiechem...Zamknąłem na chwilę oczy, a potem wolno skinąłem głową...Na drugim piętrze głowa Ogira niemalże szorowała po suficie...Hock Seng kręci głową...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.


- Ja nie wierzę w takie szczęście synu. Takie zbiegi okoliczności się nie zdarzają. To zazwyczaj przeciętni mówią o geniuszach, że mieli szczęście.
Pochyliłem się nad nim.
- Dobra, więc jestem geniuszem, ale i tak nie uda ci się mnie w to wrobić. Kiedy to wszystko się skończy wreszcie, Mary i ja wyjeżdżamy w góry. Mamy zamiar spokojnie wychować dzieci. Nie zamierzam spędzić życia, będąc szefem jakichś kopniętych agentów.
Uśmiechnął się łagodnie, tak jakby widział zupełnie inną przyszłość.
- Nie chcę twojej roboty - rozumiesz? - wykrzyknąłem.
- Dokładnie to samo powiedział diabeł Bogu, gdy ten wtrącał go w otchłań piekła. Nie martw się, chłopcze. Zatrzymam na razie swój tytuł i pomogę ci, jak będę mógł. A tak na marginesie, jakie są rozkazy, sir?
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
Najgorsze było to, że on wcale nie żartował. Próbowałem jeszcze kilka razy namówić go, żeby zmienił zadanie, ale pozostał nieugięty. Po południu zwołano konferencje na szczycie. Mnie także zaproszono, ale nie miałem zamiaru w tym uczestniczyć. Jednak zaraz po rozpoczęciu pojawiła się u mnie uprzejma pani sierżant i oświadczyła, że dowódca czeka na mnie i pyta, czy będę łaskawy w końcu przyjść.
Poszedłem - jednak starałem się nie wtrącać do dyskusji. Mój ojciec miał doskonały sposób na trzymanie w garści każdej konferencji. Po prostu wgapiał się wyczekująco na tego, kto miał zabrać głos. To bardzo subtelny trik - nikt z zebranych nie orientował się, że jest manipulowany.
Ale ja doskonale znałem jego sztuczki. Wolałem już zabrać głos, niż znosić to świdrujące spojrzenie. Zwłaszcza, że ostatnio uwierzyłem w siebie i wysoko cenię moje własne opinie.
Na konferencji większość zebranych twierdziła, że wykorzystanie dziewięciodniowej gorączki jest absolutnie niemożliwe. Ta choroba zabijała nawet mieszkańców Wenus, a znani byli z odporności i siły. Dla człowieka oznaczała pewną śmierć. Ja ożeniłem się z przedstawicielką tych, którzy przeżyli, a pozostało ich niewielu.
- Słucham, panie Nivens? - odezwał się dowódca. Oczy Starca były cały czas we mnie wpatrzone.
- Wszyscy zebrani wyrażają się o dziewięciodniowej gorączce, jako o zupełnie beznadziejnym pomyśle. Jednak ich wnioski oparte są tylko na przypuszczeniach. A przypuszczenia nie zawsze muszą być słuszne - powiedziałem.
- Co ma pan na myśli?
Nie miałem żadnego konkretnego planu, strzelałem na ślepo.
- Więc, na przykład - kontynuowałem - chciałem sprostować, że nazwa tej choroby niewiele mówi o czasie jej trwania.
Jeden z wyższych oficerów popatrzył na mnie zdziwiony.
- Używa się tej nazwy zwyczajowo, choroba naprawdę trwa średnio dziewięć dni -
powiedział.
- Tak, ale skąd wiadomo, że dla pasożytów to także jest dziewięć dni?
Po reakcji na sali zorientowałem się, że znowu trafiłem w dziesiątkę.
Poprosili mnie, żebym wyjaśnił dlaczego myślę, że u pasożytów choroba może rozwijać się w innym tempie niż u ludzi i w jakim stopniu może to być dla nas przydatne.
Poszedłem na całość.
- Co do pierwszego pytania - powiedziałem - w tym jednym, znanym nam przypadku, pasożyt rzeczywiście zginął w czasie krótszym niż dziewięć dni... dużo któtszym. Ci z panów, którzy widzieli zapisy badań mojej żony - a śmiem twierdzić, że zdecydowanie wielu spośród was je widziało - mają świadomość, że pasożyt opuścił ją, przypuszczalnie odpadł i umarł, długo przed kryzysem. Jeżeli eksperymenty to potwierdzą, wtedy pojawia się inny problem.
Człowiek zarażony tą chorobą może pozbyć się glisty w ciągi... no powiedzmy, czterech dni. -
Zostaje pięć dni, żeby go odszukać i wyleczyć.
Generał patrzył na mnie prawie z zachwytem.
- To dość odważna propozycja, panie Nivens. Jak pan proponuje leczyć uwolnionych żywicieli, albo chociaż jak ich schwytać? Przypuśćmy bowiem, że dzięki nam w czerwonej strefie rozprzestrzeni się ta potworna choroba. To będzie wymagało od nas błyskawicznego działania, inaczej zginie pięćdziesiąt milionów ludzi.
To był mocny cios. Zdecydowałem się być radykalny. Bo w końcu, ilu jeszcze fachowców można nazwać fachowcami, jeżeli zadają takie pytania.
- Pańskie drugie pytanie dotyczyło problemów taktyki, a to już pański problem, nie mój. Co do pierwszego, mamy tu specjalistę - wskazałem na Hazelhursta. - Mam nadzieję, że on się tym zajmie.
Hazelhurst gdyby mógł, najchętniej zapadłby się pod ziemię. Wiedziałem, jak się czuje, no ale cóż... Mówił coś o braku doświadczeń, o konieczności przeprowadzenia badań i eksperymentów. Przyznał też, że pracowano kiedyś nad odtrutką, ale później wynaleziona szczepionka okazała się tak skuteczna, że zaprzestano badań. Nie wie, czy do dzisiaj doprowadzono je do końca, tym bardziej, że ostatnio każdy wybierający się na Wenus jest szczepiony. Zakończył nieporadnie, że prace nad egzotycznymi chorobami są ciągle w powijakach.
- Jeśli chodzi o tę odtrutkę, jak szybko może pan zebrać informacje na ten temat? -
przerwał mu generał.
Hazelhurst stwierdził, że może zrobić to natychmiast. Musi zadzwonić jedynie do jednego człowieka z Sorbony.
- Więc proszę to zrobić - rozkazał dowódca. - Może pan odejść.
Następnego dnia, przed śniadaniem do naszych drzwi zadzwonił Hazelhurst. Byłem wściekły, ale starałem się tego nie okazywać.
- Przepraszam, że pana budzę - powiedział. - Miał pan rację z tą odtrutką.
- Co? - Niespecjalnie byłem jeszcze przytomny.
- Właśnie przysłali nam pierwszą partię z Paryża. Powinna tu być lada moment. Mam tylko nadzieję, że nie jest za stara.
- A jeśli jest?
- Mamy środki, żeby ją wyprodukować. I tak będziemy musieli to zrobić, jeżeli ten szalony plan zostanie zrealizowany.
- Jestem wdzięczny za informacje - podziękowałem. - Myślę, że generał także będzie zadowolony. - Odwróciłem się, żeby odejść, ale zatrzymał mnie.
- Panie Nivens...
- Tak?
- Będziemy mieli problem z roznosicielami...
- Roznosicielami? - Usilnie starałem się skoncentrować.
- Chodzi o roznosicieli wirusa. Nie możemy użyć myszy, szczurów, ani niczego takiego. Czy dowiedział się pan w jaki sposób choroba rozprzestrzeniła się na Wenus?
Roznoszą je małe stworzenia, przypominające trochę nasze owady - to jedyna droga zakażenia.
- Chce pan powiedzieć, że gdyby był pan chory, to nie mógłby pan mnie tym zarazić, nawet gdyby pan chciał?