Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Kiedy stanęli przy wieszaku z odzieżą i Fryderyk przywdział swój skafander, Pyza, pod wpływem nagłego impulsu, postanowiła, że przejdzie się kawałek z nim: Jakoś nie mogła pogodzić się z myślą, że biedak, udzieliwszy jej tak skutecznych korepetycji (i to o głodzie), pójdzie teraz sam w mroki wieczoru, jako ostatnie wrażenie z pobytu w jej domu unosząc obraz wrzeszczących i bijących się dzieci, zdolnych wyłącznie do nietaktownych wstawek konwersacyjnych, oraz tłumu nieciekawych dorosłych, którzy wypełnili pokój i oblepili gościa ciekawskimi, a wręcz wścibskimi spojrzeniami.
Było już po wpół do dziewiątej, wieczór spokojny i pogodny. Nic nie stało na przeszkodzie, by i ona wyszła sobie, ot tak, na spacerek - należało tylko chyba powiadomić o tym mamę.
Ale w tym celu Pyza musiałaby wejść do kuchni i ogłosić to wszem i wobec, a mogła się bez pudła spodziewać, że wszyscy obecni natychmiast wylegliby na korytarz, by pożegnać Fryderyka. Sądząc zaś z dalekich okrzyków i chichotów, jedyna osoba, która mogłaby zachować się taktownie i unormować jakoś zachowania rodziny, kąpała Ignasia w łazience.
Nie, nie, pomyślała Pyza, w końcu nie muszę się wiecznie opowiadać i tłumaczyć, dokąd wychodzę, na jak długo i z kim. Zaraz wracam. Nic się nie stanie, jak wymknę się po cichu.
Więc wymknęła się po cichu, z Fryderykiem, który co prawda wyraził uprzejme pragnienie pożegnania się z rodziną, lecz nie nalegał zbyt usilnie, gdy go zapewniła, że nie jest to aż tak bardzo konieczne.
W istocie, rodzina była zajęta sama sobą, z kuchni dobiegały głośne wybuchy śmiechu i ożywiona wymiana zdań, w tym łacińskich. O ile można się było zorientować, omawiali właśnie kwestię ślubu ciotki Natalii, wspominając zarazem pamiętny dzień wesela ciotki Idy (odbyło się zimą, przy zepsutych kaloryferach).
Pyza i prymus, przez nikogo nie zatrzymywani, znaleźli się więc na klatce schodowej i wreszcie na ulicy Roosevelta, pod granatowo-zielonkawym przejrzystym niebem, na którym promieniał delikatny ułamek księżyca. Czeski tramwaj Tatra, lśniąc zielonym i żółtym lakierem, wspinał się cicho w górę ulicy; a poza tym było pusto, zaledwie kilka osób stało na przystanku koło kiosku.
- Przejdę się kawałek z tobą - oznajmiła Pyza. - Można?
- Będę zachwycony - odparł Fryderyk Schoppe i spojrzał, jak to on, w niebo.
- Gdzie ty właściwie mieszkasz?
- Przy Słowiańskiej, w górę od parku Sołackiego.
- O, to miły spacerek. Po drodze dwa parki i aleja Wielkopolska.
- No, to chodźmy. Ja cię potem odprowadzę. Moje okolice nie są zbyt bezpieczne.
Ruszyli w dół ulicy.
- Ciepło, prawda? - spytała Pyza, wciągając w płuca powietrze, wypełnione nie tylko spalinami, lecz i zapachem wilgotnej, świeżej ziemi i nieuchwytnym, tajemniczym aromatem wiosny, szykującej się do skoku. - O, jaka piękna gwiazda tam, nisko.
- Ta mocniej świecąca to Merkury. Za nim, mniejszy i słabiej widoczny, błyszczy Mars. O tej porze roku są wyjątkowo blisko siebie. Ciekawy układ - wyjaśnił Fryderyk. - Dobra widoczność dzisiaj, jak na tę porę roku i śródmieście. Chciałbym teraz się znaleźć - z tobą, oczywiście - w obserwatorium na szczycie wysokiej góry. Byłem kiedyś z ojcem w takim miejscu. Tam są najlepsze warunki do obserwacji gwiazd z Ziemi. Widzi się je w postaci migoczących dysków świetlnych o średnicach równych pół sekundy kątowej.
- Och, och. Pół sekundy kątowej? - powtórzyła Pyza z podziwem.
- “Hipparcos”, o którym ci mówiłem, został wyniesiony poza atmosferę, która, jak wiesz, nieustannie drga, i dlatego mógł obserwować gwiazdy z minimalnym błędem...
- Do jednej tysięcznej sekundy kątowej? - upewniła się Pyza, która nie wszystko może dobrze rozumiała, ale za to cechowała się bardzo dobrą i wytrenowaną pamięcią.