Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
amtropologicznym”. Niemniej poprawiłem się na krześle, uspokojony, że przecież choć część moich oczekiwań będzie sprawdzona, kiedy obozowa społeczność pod przewodem Pułkownika zdecydowała się stawić opór Palladyjczykom. Na teren obozu zaczęły bowiem okresowo wkraczać ich oddziały, żeby porywać znienacka ludzi pojedynczo albo grupami; nie obyło się bez rozdzierających scen. Pułkownik zorganizował ochronę z silnych mężczyzn, którzy poturbowali podczas kolejnego najścia Palladyjczyków. A więc dotychczasowa stagnacja stanowiła tylko intermedium — tak myślałem, jednakowoż chwilowe zwycięstwo nie dało nic; Palladyjczycy porwali Pułkownika, który znikł na zawsze. Nie rozpaliwszy się nawet, cała „akcyjność” od razu wygasła; wszystko .zostało po staremu. Im jednak bardziej wyrazisty stawał się obraz obozu, im bardziej precyzyjnie pokazywał rozmaite ludzkie podziały (stare i nowe, bo albo dane minionymi warunkami <ziemski—mi, albo tym, że jedni mieszkańcy obozu byli doświadczonymi bywalcami, gdy inni — nowicjuszami), tym większa była niecierpliwość mego oczekiwania: do czego to wszystko zmierza właściwie i na czym się skończy? Jednego twardo się trzymałem: cala fantastyczna „potworność” Palladyjczyków wciąż przedstawiała coś względem „efektów obozowych” — nadmiarowego, tj. zbędnego, jak to sobie już wcześniej za—konotowałem. Wreszcie niespodzianie .obóz ulega przyspieszonej likwidacji (istniał bodajże dłużej niż rok).
Bohater znajduje się w „mieście” palladyjskim, opisanym równie oszczędnym sposobem, jak poprzednio — obóz; za mieszkania służą domostwa owoidalne, sferyczne, żadnych pojazdów, wypełniających tłumnie ulice, żadnego „oblicza metropolii”. Ludzie zostają rozlokowani u poszczególnych palladyjskich rodzin, często — jak popadnie: bramin ze ślusarzem, oficer spadochroniarzy — z Sikhem itd; bohater jednakże Muette i dziećmi dostaje się do domostwa dwu samotnych Palladyjczyków („samca” i „samicy”, jak to się dopiero po długim czasie wyjawia). Pozycja i sens ich bytowania są niejasne. Żywią ich (ową galaretą wstrętną), dają dach nad głową, czasem .lustrują; to niemal że wszystko.
Powoli wyłania się taki obraz losów: ludziom powodzi się wedle tego, jakich mają „państwa”. Jedni gospodarze swoich ludzi zbytnio nie krępują, pozwalają im nawet wałęsać się .swobodnie po mieście, inni — oprowadzają „niewolników”, jeszcze inni — trzymają w zamknięciu, a i karzą surowo za niepojęte przewiny; zdają się bowiem czasem żądać czegoś, a za niezrozumienie obowiązku przychodzą bolesne cięgi i pohańbienia. Sytuacja jest tedy taka, że ludzie nie zostają wykorzystani ani jako siła robocza, ani jako bydło rzeźne; nie włączeni w ogóle w obręb ekonomiki obcej cywilizacji, prowadzą wegetację całkowicie peryferyjną, pustą, .przy ,czym nie wiadomo wcale, —czy Palladyjczycy rozumu ludzkiego nie rozpoznają, ponieważ uczynić tego nie umieją, czy dlatego, że tego robić nie chcą: a nawet i to pozostaje niejasne, czy sam problem rozumności niewolników ich w ogóle interesuje. Ale to jest już taka konstatacja, która zalicza się do późnych w lekturze. Bohater orientuje się w każdym razie prędko w tym, iż nie ma mowy ani o losie podług schematu „Chaty wuja Toma”, ani — podług bajek o potworach ludożerczych. Marginesowe i okazjonalne zainteresowanie, jakie Palladyjczycy okazują ludziom, nie jest też pogardliwe. Jest podobne do tego, jakie okazujemy pekińczykom bądź ratlerkom. Tak odcyfrowana, relacja wydaje się czymś trywialnym, jeśli ma oś centralna powieści stanowić; ale jej konsekwencje egzekwowane .są z uporczywością i precyzją. Skrystalizowany stosunek „ludyczno–zachciankowy” wyjaśnia, czemu tak rozmaicie się dzieje różnym ludziom u różnych Palladyjczyków: traktowanie poszczególnego ratlerka też jest sprawą prywatnych postanowień, a raczej — kaprysów jego „państwa”. Od razu przychodzi na myśl ta część podróży Gullliyera, w której olbrzymi Brobdignagu pozwalają mu dla igraszki i zabawy walczyć z osami szpadą, a olbrzymia okrakiem sadzają go aa sutkach piersi niby na stołku. Całkowicie nieludzka anatomia i fizjologia Palladyjczyków — jakoś zbliżone rozpoznania sytuacyjne udaremnia w zarodku. Bohatera i jego kobietę „państwo” biorą czasem na dziwaczne „zabawy”, kiedy sadowią ich na swych „kolanach” (ale orni kolan nie mają), gdy ich poruszają mackami, podobnymi w dotyku do masy papierowej itd.
Jest to niezbyt mądre, i raczej błahe, niczym kiepski żart, kiedy tak rzecz tutaj streszczam; lecz zarazem koszmarne i trudne do zniesienia, kiedy podane jest w narracji biegłej, korzystającej z całej gamy sugestywnych środków języka, instrumentującej bogato a dociekliwie doznania tak traktowanych osób. I jest to traktowanie dobre, w odróżnieniu od takiego, jakie bywa udziałem innych, jak opowiada o tym bohaterowi człowiek, raczący się ukradkiem galaretą w domostwie „państwa” pod ich (nieobecność, wygłodniały, ponieważ swoim „państwu” uciekł i demonstruje teraz grzbiet, pokryty —ramami. A więc ludzie jak psy traktowani… Gdyni już tyle wiedział, w nowym napływie niechęci do książki byłem nią przede wszystkim — rozczarowany, a rozczarowanie to pomnażało się niejakim obrzydzeniem, wywołanym aurą ponurej, nudnej i rozdzierająco beznadziejnej wegetacji na przemian tępiejących i — rozpaczających nieszczęśników.
Jest to, widziałem, istotnie rzetelny protokół antropologicznych zachowań, w tym sensie realistyczny, że stanowiący wiarygodną dedukcję założeń danych przez autora, który jednak nie wykracza istotnymi sensami poza obręb wiedzy, jaką może dysponować .chociażby kronikarz autentycznych obozów .albo innych, znanych z historii przejawów niewolnictwa.