Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Rozdział 75
Interludium – posłuszeństwo
Kvothe zawiesił głos, jakby na coś czekał. Chwila ciszy w karczmie „Ostaniec” przeciągała się, póki Kronikarz nie uniósł wzroku znad kartki.
– Daję ci okazję, żebyś coś powiedział – rzekł Kvothe. – Coś w rodzaju: „Niemożliwe!”, albo: „Nie ma takich istot jak smoki...”
Kronikarz wytarł do czysta stalówkę pióra.
– Nie jest moją rolą wtrącać komentarze do opowieści – zaczął skromnie. – Jeżeli twierdzisz, że widziałeś smoka... – Wzruszył ramionami.
Kvothe obrzucił go spojrzeniem pełnym rozczarowania.
– To mówi autor Rytuałów godowych draccusa pospolitego? To mówi Devan Lochees, wielki demaskator?
– To mówi Devan Lochees, który zgodził się nie przeszkadzać i nie zmieniać nawet jednego słowa w zapisywanej historii. – Kronikarz odłożył pióro, rozmasował dłoń. – Ponieważ takie były warunki, na jakich udzielono mu dostępu do historii, którą bardzo chciał usłyszeć.
Kvothe przyjrzał mu się oczyma bez wyrazu.
– Czy słyszałeś kiedyś wyrażenie „biały bunt”?
– Słyszałem – potwierdził Kronikarz.
– Ja też mogłem to powiedzieć, Reshi – lekko dodał Bast. – A ja na nic się nie zgadzałem.
Kvothe patrzył to na jednego, to na drugiego.
– Niewiele jest rzeczy równie odrażających jak całkowite posłuszeństwo. – Westchnął. – Lepiej, żebyście obaj o tym pamiętali. – Dał znak Kronikarzowi, żeby ten znów wziął pióro do ręki. – No, cóż... To był smok.
Rozdział 76
Rytuały godowe draccusa pospolitego
– To smok – szepnęła Denna. – Tehlu, strzeż nas i miej w swej pieczy. To smok.
– To nie jest smok – wyjaśniłem. – Nie ma takich istot jak smoki.
– Spójrz na niego! – syknęła. – Stoi tam! Masz przed sobą wielkiego przeklętego smoka!
– To jest draccus – powiedziałem.
– Jest cholernie wielki – mówiła Denna, a w jej głosie pobrzmiewała histeria. – Jest to cholernie wielki smok i zaraz tu przyjdzie, i nas zje.
Nagle spojrzała na mnie i wybuchnęła śmiechem. Nie był to śmiech histeryczny, ale bezradny śmiech kogoś, kto właśnie usłyszał coś zabawnego i teraz dusi się ze śmiechu. Zasłoniła usta dłońmi i trzęsła się ze śmiechu, a jedynym odgłosem były ciche rzężenia dobywające się zza jej palców.
Tymczasem u naszych stóp trysnął kolejny jęzor ognia. Denna zamarła, odjęła ręce od ust. Spojrzała na mnie rozszerzonymi oczyma, a potem cicho, lekko drżącym głosem zawyła:
– Muuuu.
Przerażenie opuściło nas tak szybko, że oboje znów o mało co nie wybuchliśmy śmiechem, śmiechem czystej ulgi. Kiedy więc ją znowu skręciło i przyłożyła dłonie do ust, ja również zacząłem się śmiać, a brzuch mi się trząsł od powstrzymywania głośnego wybuchu. Leżeliśmy na kamieniu jak dwoje rozchichotanych dzieci, podczas gdy pod nami wielka bestia chrząkała i węszyła wokół naszego ogniska, od czasu do czasu plując językami ognia.
Po kilku ciągnących się minutach odzyskaliśmy panowanie nad sobą. Denna otarła łzy z oczu, wciągnęła głęboki, drżący oddech. Przysunęła się bliżej i oparła o mój bok.
– Posłuchaj – powiedziała cicho, a tymczasem oboje spoglądaliśmy przez krawędź kamienia. – Ta istota nie żywi się trawą – zauważyła. – Jest wielka. Nigdy nie znalazłaby tu dość pożywienia. Spójrz na ten pysk. Spójrz na te zęby.
– Właśnie. Są płaskie, a nie spiczaste. Je drzewa. Całe drzewa. Spójrz jaki jest wielki. Skąd miałby wziąć wystarczająco dużo mięsa? Musiałby zjadać codziennie dziesięć jeleni. Nie ma mowy, żeby przeżył!
Odwróciła głowę i spojrzała na mnie.
– Skąd, do diabła, mógłbyś to wiedzieć?
– Czytałem o tym na Uniwersytecie – wyjaśniłem. – W książce zatytułowanej Rytuały godowe draccusa pospolitego. Ziajanie ogniem jest częścią jego rytuałów godowych. Jak upierzenie u ptaków.
– Chcesz powiedzieć, że ten stwór w dole – szukała odpowiednich słów i jej usta przez moment poruszały się w milczeniu – chce dosiąść naszego ogniska? – Przez chwilę wyglądała, jakby zaraz miała znowu wybuchnąć śmiechem, ale ponownie wciągnęła długi, urywany oddech i dzięki temu udało jej się nad sobą zapanować. – To jest coś, co naprawdę muszę zobaczyć...
Poczuliśmy, jak kamień pod nami zatrząsł się w posadach, a świat wokół nas znacznie pociemniał.
Patrząc w dół, mogliśmy obserwować draccusa, który tarzał się w naszym ognisku jak wieprz w błocie. Ziemia trzęsła się pod potężnym wijącym się cielskiem, wkrótce ognisko całkiem zgasło.
– Ten potwór musi ważyć... – Denna zająknęła się, pokręciła głową.
– Jakieś pięć ton – uznałem. – Co najmniej.
– Mógłby nas dopaść. Byłby w stanie obalić te kamienie.
– Na ten temat nie mogę się wypowiadać – stwierdziłem, płasko uderzając ręką o kamień i starając się, aby moje słowa brzmiały przekonująco. – Stoją tu od dawna. Jesteśmy bezpieczni.