Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
W srebrzystej poświacie księżycowej widać było zgromadzo-
nych kilkunastu Murzynów. Każdy z nich trzymał w ręku jakieś zawiniątko. Od cza-
su do czasu przykucali na ziemi, obrzucając się wzajemnie nieufnymi spojrzeniami.
Jeden z zebranych — stary Murzyn — usunął głaz sterczący u stóp drzewa. Wydobył
spod niego mały żelazny kociołek i duży ludzki czerep. Inni rozniecili ognisko i umie-
ścili nad nim kociołek napełniony wodą. Wkrótce woda gotowała się bulgocąc, a sta-
ry Murzyn szeptał zaklęcia, wsypywał do wody miałko utarty proszek, liście ziół i ko-
rzenie roślin, po czym przykrył kocioł płaskim kamieniem. Murzyni kołem przykucnę-
li przy ognisku. Nie odzywali się ni słowem. Dopiero gdy ogień wygasł, stary Murzyn
odrzucił kamień-pokrywę. Zaczerpnął czerepem płynu o odurzającej woni. Pili kolej-
no. W miarę jak podawano nowe porcje, oczy pijących nabierały blasku, ruchy się oży-
wiały. Mistrz tajemnego obrzędu schował w końcu próżny kociołek pod głaz, wydobył
z zawiniątka skórę lamparta, zarzucił ją na głowę i ramiona, naciągnął na ręce jakby rę-
176
kawice z lamparciej skóry o palcach zakończonych ostrymi pazurami. W ślad za star-
cem wszyscy Murzyni nałożyli podobne kaptury i rękawice. Przez wycięte otwory bły-
skały półprzytomne oczy.
— Bracia-lamparty, nie mogę pokazać wam dzisiaj naszego wszechmocnego fetysza
— ponuro odezwał się starzec. — Zaręczam jednak, że przebywająca w nim dusza lam-
parta łaknęła wczoraj krwi. Wosk pękł z pragnienia. Lampart upomina się o ofiarę. Mu-
simy odzyskać fetysz i napoić go krwią podstępnego białego człowieka, który poważył
się zabrać naszego brata-lamparta z dziupli świętego baobabu.
— O, ooo... — głucho jęknęli Murzyni.
— Teraz przygotujmy się, bracia-lamparty, do spełnienia ofiary — polecił czarow-
nik.
Murzyni otoczyli baobab. Rozpoczęli dziwny taniec. Czołgali się na czworakach, wy-
konywali lamparcie skoki, aż oszołomienie ich doszło do obłędnego szału. Zgrzytali zę-
bami i wołali:
— Prowadź nas, bracie-lamparcie!
Czarownik wyciągnął przed siebie ręce. Błysnęły pazury. Murzyni pobiegli za nim.
Z gardzieli ich wyrwało się nieludzkie wycie. Warcząc i mrucząc, ludzie-lamparty jak
szaleni pędzili przez las w kierunku obozu.
KLĘSKA I ZWYCIĘSTWO
Tomek przebudził się pod przemożnym wrażeniem, że z głębi dżungli dosłyszał chra-
pliwe szczeknięcie Dinga. Nasłuchiwał przez dłuższą chwilę. W końcu zaczął przypusz-
czać, że to pomruki lampartów, umieszczonych w klatkach w pobliżu namiotu, musia-
ły go wyrwać ze snu. Uspokoił się, lecz jakoś nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na
bok i rozmyślał o towarzyszach tropiących okapi. Zastanawiał się, jak długo jeszcze po-
trwa ich nieobecność. Czy uda im się schwytać to dziwne zwierzę? Z kolei myśli Tom-
ka skierowały się ku ojcu. Co też on teraz porabia? Zapewne przez tak długi czas zdo-
łał już oswoić goryle.
Naraz wydało mu się, że w pobliżu obozu rozbrzmiał stłumiony okrzyk. Nauczony
doświadczeniem nie poruszył się i znów zaczął nasłuchiwać. Prawą dłonią dotknął zim-
nej, twardej rękojeści rewolweru, który kładł zawsze na noc obok siebie na posłaniu. Tuż
za ścianą namiotu lamparty niespokojnie kręciły się w klatkach, biły ogonami o żelazne
pręty i gniewnie mruczały. Nieoczekiwanie jakiś skulony cień o nieokreślonych kształ-
tach, ni to ludzkich, ni zwierzęcych, przesunął się na tle oświetlonej światłem księżyca
płóciennej ściany.
Tomek poczuł przyspieszone bicie serca. Szczelnie zasłonięte wejście do namiotu
rozchyliło się szeroko. Dziwaczna postać opadła na czworaki. Bezszelestnie zaczęła się
skradać w kierunku jego posłania. Tomek zamarł; w srebrzystej poświacie ujrzał olbrzy-
miego lamparta.
„Lamparty wydostały się z klatek” — pomyślał.
W tej chwili domniemany lampart powstał na tylne nogi. Potworne, kosmate łapy
wyciągnęły się do przerażonego chłopca. Tomek spostrzegł zakrzywione pazury. Nagle
przypomniał sobie zabrany z dziupli baobabu fetysz. Wydało mu się, że lampart przy-
szedł upomnieć się o swe szczątki umieszczone w woskowej kuli. Włosy mu się zjeżyły
na głowie. Ujrzał błysk ślepiów. Bez namysłu wyszarpnął rewolwer spod koca, błyska-
wicznie strzelił dwukrotnie między oczy bestii i wrzasnął:
— Na pomoc!
178
Krzyk Tomka i potworne wycie w całym obozie rozległy się niemal jednocześnie.
Zakotłowało się wokoło. Rozgorzała gwałtowna walka. W obliczu realnego niebezpie-