Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Nie w czerwcu; może to małe manufaktury. A...
Słyszy gwizdek – trzy długie sygnały, lecz bardzo słabe wskutek oddalenia. Serce zdaje się puchnąć mu w piersiach, a kąciki ust rozciągają się w swego rodzaju bezradnym uśmiechu.
– Na Boga, tam jest Missisipi – mówi, a ćmy wokół niego zdają się zgodnie tańczyć, tworząc poranną koronkę. – To Missisipi, choć pewnie tutaj nazywają ją zupełnie inaczej. A gwizdek, przyjaciele i sąsiedzi...
Przez odżywający letni dzień przetaczają się dwa kolejne sygnały. Z tej odległości są ciche, jednak z bliska na pewno ogłuszające. Jack to wie.
– To rzeczny statek. Cholernie wielki. Może parostatek.
Jack rusza w stronę drogi, mówiąc sobie, że to wszystko tylko sen. Ani krztyny w to nie wierzy, ale pomaga tym sobie jak akrobata na linie tyczką. Przechodzi mniej więcej sto jardów, odwraca się i rozgląda. Przez tymotkę biegnie ciemna linia, zaczyna się w miejscu jego lądowania i biegnie prosto do punktu, do którego dotarł. Jest to pozostawiony przez niego trop. Jedyny ślad. Daleko po lewej (w istocie teraz już prawie prosto za nim) stoją szopa i wiatrak. To mój dom i garaż, myśli Jack. Przynajmniej nimi właśnie są w świecie chevroletow, wojen na Środkowym Wschodzie i „Oprah Winfrey Show”.
Idzie dalej. Prawie dociera do drogi, gdy zdaje sobie sprawę, że na południowym zachodzie jest coś więcej niż tylko dym. Czuć stamtąd jak gdyby wibrację. Pulsuje ona w głowie Jacka jak zaczynająca się migrena. Na dodatek jest dziwnie zmienna. Jeśli staje z twarzą zwróconą dokładnie na południe, nieprzyjemne pulsowanie słabnie. Jeśli obróci się na wschód, znika. Gdy ma twarz zwróconą na północ, prawie niknie. W miarę jak obraca się dalej, wibracja odzyskuje początkową siłę. Stała się bardziej przykra, skoro ją zauważył, tak jak brzęczenie muchy czy stukanie kaloryfera w hotelowym pokoju jest bardziej dokuczliwe, jeśli zwraca się na nie uwagę.
Jack robi jeszcze jeden powolny obrót. Gdy staje twarzą na południe, pulsowanie słabnie. Na wschód – niknie. Na północ – zaczyna wracać. Na zachód – dociera do niego z dużą mocą. Gdy zwraca się na południowy zachód, znowu narasta. Pum, pum, pum. Czarna, ohydna wibracja, przypominająca ból głowy, zapach jak zastarzały dym...
– Nie. nie, nie. Nie dym – mówi Jack. Stoi z przemoczonymi spodniami prawie po pierś w letniej trawie, białe ćmy kłębią się wokół jego głowy jak frajerska aureola. Ma rozszerzone oczy, znowu zbladły mu policzki. W tej chwili znów wygląda na dwanaście lat. Niesamowite, jak łatwo odzyskał swoją młodszą (i być może lepszą) połowę. – Nie dym, to pachnie jak...
Nagle znów wydaje gulgoczący odgłos. Ponieważ ten zapach – nie w nozdrzach, lecz środku jego głowy – to odór gnijącego salcesonu. Smród zaczynającej się rozkładać, odciętej stopy Irmy Freneau.
– Czuję go – szepcze Jack, wiedząc, że nie chodzi mu o zapach. Może zrobić z wibracją, na co tylko ma ochotę... włącznie, uświadamia sobie, z jej zlikwidowaniem. – Czuję Rybaka. Jego albo... Sam nie wiem.
Rusza z miejsca i sto jardów dalej staje ponownie. Pulsowanie w jego głowie istotnie ustało. Przygasło tak, jak znika sygnał stacji radiowej, gdy w ciągu dnia rośnie temperatura. Przynosi to ulgę.
Jack prawie dotarł do drogi, bez wątpienia prowadzącej w jedną stronę do jakiejś wersji Arden, a w drugą do miejscowych wydań Centralii i French Landing, gdy słyszy nieregularne dudnienie. Czuje też, że przenika jego nogi jak synkopa Gene’a Krupy.
Odwraca się w lewo i zaskoczenie oraz zachwyt powodują, że krzyczy. Trzy wielkie brązowe stworzenia, którym podskakują olbrzymie uszy, mijają go wielkimi susami: wyłaniają się nad trawą, zapadają w nią z powrotem i znów wzbijają w powietrze. Wyglądają jak krzyżówki królików z kangurami. Mają wyłupiaste czarne ślepia, wytrzeszczone w komicznej grozie. Przeskakują przez drogę, wzbijając kurz płaskimi stopami (pokrytymi białym, a nie brązowym futerkiem).