Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Te wszystkie upiorne typy próbujące mnie obmacywać. Nie waż się nigdy więcej...
Skrzywił się i przerwał diatrybę, nim dobiegła końca. Wczorajszej nocy pracował do późna i kompletnie zapomniał, że miał się spotkać ze swoją rozmówczynią w barze Chelsea Arts Club. Znał niektórych spośród członków klubu, potrafił więc sobie wyobrazić, że mogli ze zbyt wielkim entuzjazmem dawać upust pragnieniu, by piękna nieznajoma poczuła się wśród nich mile widziana. Och, Boże. Lepiej pośle kwiaty i odpowiednio pokorny liścik.
Zdjął krawat i marynarkę, po czym wyciągnął się na kanapie. Cała energia i optymizm gdzieś się ulotniły. W mieszkaniu panował bałagan. W jego życiu panował bałagan. Mając do wyboru sprzątanie lub wódkę, zdecydował się włączyć telewizor. Program o gotowaniu. Dokument o salamandrach. Gość z natapirowaną fryzurą recytujący wiadomości na CNN. Golf, błyskawiczny środek nasenny. Zapadł w drzemkę; przyśniło mu się, że topi Amisa w kadzi pełnej cr?me br?lée.
Zrobiło się już ciemno, gdy obudził go dźwięk telefonu. Wyglądało na to, że golfiści na ekranie nie zrobili najmniejszych postępów, odkąd ich zostawił samym sobie przed kilkoma godzinami. Może był to wyjątkowo długi dołek. Max wyłączył telewizor i sięgnął po słuchawkę.
- Tu jesteś, stary łajdaku. Próbowałem cię złapać w biurze, ale powiedzieli, że wcześniej wyszedłeś. Wszystko okej?
Charlie, jego najbliższy przyjaciel, a niegdyś też szwagier. Max ziewnął.
- W porządku. Nie, prawdę mówiąc, nie w porządku. Rozumiesz, jeden z tych koszmarnych dni.
- Będzie lepiej. Dziś wieczorem obaj uczcimy awans Charlesa Willisa, wschodzącej gwiazdy handlu nieruchomościami. Bingham & Trout po południu mianowali mnie wspólnikiem. Potrzeba nam świeżej krwi, powiedzieli. Rynek nieruchomości się zmienia, musimy iść z duchem czasu, trzeba nam silnej ręki na sterze, i tak dalej.
- To fantastycznie. Gratuluję.
- No, więc nie siedź tam. Rusz się i pomóż mi obalić tego Kruga.
- Gdzie jesteś?
- Jeden z moich dawnych klientów otworzył właśnie knajpę niedaleko Portobello Road. Nazywa się Pinot: świetny bar, świetna lista win i nawet w tej chwili aż się roi od panienek. Wszystkie ślicznotki z Notting Hill w seksownych szmatkach. Nie mogę się opędzić.
Max uśmiechał się, kiedy odkładał słuchawkę i szedł się przebrać do łazienki. Odkąd poznali się w szkole, Charlie zawsze znakomicie wpływał na jego morale. Wyjrzał przez okno i zobaczył, że przestało padać. Podniesiony na duchu, przyłapał się na tym, że gwiżdże, zbiegając po schodach.
W drodze przez hol zatrzymał się, by zajrzeć do skrzynki. Znalazł w niej zwykłą kolekcję ostatecznych żądań zapłaty oraz okólników, jedno czy dwa zaproszenia na kolację, jakie docierają do każdego londyńskiego kawalera, lecz także intrygującą kopertę z francuskim znaczkiem. W lewym górnym rogu widniał niewielki stylizowany rysunek bogini sprawiedliwości, pod którym wydrukowano dane nadawcy: Cabinet Auzet, Notaires, Rue des Remparts, 84903 St.-Pons. Max zaczął otwierać kopertę, po czym postanowił, że zrobi to później, dla oderwania myśli od grozy metra. Wsunął list do kieszeni, wcisnął resztę korespondencji z powrotem do skrzynki i ruszył w stronę stacji South Kensington.
2
Gdy wagon toczył się z hałasem w kierunku Notting Hill, ściśnięty w tłumie Max na nowo odkrywał uroki publicznego transportu. Zdawało się, że wszyscy wokół poddali się plemiennemu rytuałowi kolczykowania. Przebite nozdrza, łuki brwiowe, wargi i uszy, kilka bladych, lecz dumnie sterczących przedziurawionych pępków. Inne widoczne części ciała, których nie przekłuto, zostały wytatuowane. Garstka starszych, bardziej konserwatywnych pasażerów bez biżuterii w nosie lub błyskotek w uszach wyglądała jak relikty z odległej, nieznającej upiększeń przeszłości. Zasłaniali twarze książką lub gazetą, starannie unikając kontaktu wzrokowego z tłoczącymi się wokół przedstawicielami generacji zakolczykowanych.
Max wcisnął się w kąt trzęsącego wagonu i wyjął list z kieszeni. Przeczytał go raz, potem drugi, przypominając sobie dawno zapomnianą francuszczyznę, gdy się przedzierał przez oficjalne sformułowania. Zatopiony w myślach, omal nie przegapił swojej stacji i wciąż nieobecny duchem pchnął restauracyjne drzwi z grubego, przydymionego szkła.
Zgiełk panujący w tym modnym lokalu w godzinie szczytu runął nań niczym fala. Długie pomieszczenie o niskim suficie, pełne gładkich powierzchni i wibrujące echem, działało jak gigantyczny wzmacniacz - zgodnie z popularną teorią głoszącą, że wysoki poziom decybeli jest niezbędny, by docenić kartę dań. Był to jeden z tych przybytków, w których trzeba ryczeć czułe słówka do ucha ukochanej, jeśli jest się w romantycznym nastroju. Lecz najwyraźniej to właśnie dodawało mu atrakcyjności, wyglądało bowiem na to, że wszystkie stoliki są zajęte.