Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
– Czy i pani twierdzi, że z niego nic nie będzie? – zawołała wesoło pani de Boves.
– Jak to?
– Bo pan Mouret powiedział nam, że pani nie wie, jak z tego wybrnąć. Henrietta okazała
bezgraniczne zdziwienie.
– Pan Mouret pewnie żartował. Płaszcz doskonale leży.
Była uśmiechnięta i zupełnie spokojna. Musiała widocznie obmyć wodą powieki, bo nie
pozostało na nich ani śladu zaczerwienienia. Znajdowała siły, aby ukryć swoją mękę pod
maską towarzyskiej swobody, mimo że wewnętrznie była roztrzęsiona i pełna bólu. Ze
zwykłą wesołością poczęstowała kanapkami Pawła Vallagnosc. Tylko baron, który znał ją
dobrze, zauważył lekkie skrzywienie ust i ponury płomień w oczach, którego nie zdołała
zataić. Odgadł przebieg całej sceny.
– Mój Boże! Każdy ma swoje upodobania – odezwała się pani de Boves biorąc kanapkę. –
Znam kobiety, które nawet kawałka wstążki nie kupiłyby gdzie indziej jak w,,Luwrze”. Inne
zaklinają się, że tylko w „Bon Marche”... Zapewne jest to kwestia przyzwyczajenia.
– Magazyn „Bon Marche” trąci prowincją – powiedziała półgłosem pani Marty – a w
,,Luwrze” jest taki tłok!
Rozmowa pań znowu zeszła na temat wielkich magazynów. Mouret musiał wziąć w niej
udział, stanął więc między nimi i udawał, że bezstronnie roztrząsa całą sprawę. Magazyn
„Bon Marche” był doskonałą firmą, solidną i godną szacunku, lecz „Luwr” miał bez
wątpienia klientelę bardziej wytworną.
– Ale magazynowi „Wszystko dla Pań” przyznaje pan pierwszeństwo? – powiedział
uśmiechając się baron.
– Tak – odpowiedział spokojnie Mouret. – U nas otacza się klientki atmosferą sympatii.
Wszystkie obecne panie przyznały mu słuszność. Było tak istotnie, w magazynie
,,Wszystko dla Pań” czuły się jak na zabawie. Wiedziały, że otacza je zewsząd pochlebstwo i
uwielbienie, które działa nawet na najbardziej uczciwe kobiety. Olbrzymie powodzenie
272
magazyn zawdzięczał właśnie tej uwodzicielskiej galanterii.
– Chciałam zapytać przy sposobności – zagadnęła Henrietta pragnąc okazać całkowitą
swobodę umysłu – jak pan zatrudnił moją protegowaną?... Pamięta pan: pannę de
Fontenailles. – A zwracając się do pani Marty dodała: – Wyobraź sobie, moja droga, ta młoda
osoba jest markizą; biedna dziewczyna, popadła w ubóstwo.
– Zarabia u nas – powiedział Mouret – trzy franki dziennie, zszywając zeszyty próbek, i
zdaje się, że skłonię ją do poślubienia jednego z moich chłopców sklepowych.
– Ach! Jakież to okropne! – zawołała pani de Boves.
Popatrzył na nią i ciągnął dalej spokojnym głosem:
– Dlaczego, proszę pani? Czy nie lepiej dla niej wyjść za mąż za porządnego chłopca,
dobrego pracownika, niżby miała być narażona na to, że jakiś wałkoń weźmie ją z ulicy?
Vallagnosc usiłował protestować mówiąc żartobliwie:
– Niech go pani nie prowokuje. Powie nam w końcu, że wszystkie stare rodziny francuskie
powinny zabrać się do sprzedawania perkalu.
– W każdym razie dla wielu z nich – oświadczył Mouret – byłoby to honorowe wyjście z
sytuacji.
Roześmiano się. Paradoks Moureta za daleko był już posunięty. Ten jednak w dalszym
ciągu wychwalał klasę, którą nazywał arystokracją pracy. Lekki rumieniec zabarwił policzki
pani de Boves, którą do wściekłości doprowadzały trudności finansowe, zmuszające ją do
ciągłych wybiegów, natomiast pani Marty przytakiwała odczuwając wyrzuty sumienia na
myśl o swoim biednym mężu. Służący wprowadził właśnie do salonu profesora, który