Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
„No to jedź
— powiedziałam — a im wcześniej powrócisz, mój panie, tym dłużej wszyscy będziemy
żyli.” Córko, jesteśmy u progu niebezpieczeństwa. Ufam, że nie uczynisz nic głupiego;
niech się Ktimena tymczasem krzepi wszelkimi bursztynami nadziei, które zdoła jesz-
cze zgarnąć.
Minęły trzy dni, a zdałam sobie sprawę z subtelnej, lecz wyraźnej zmiany ogólnych
nastrojów: nie pośród zwykłych ludzi ani nielicznych moich prawdziwych przyjaciół,
takich jak Prokne, córka kapitana Dymanta, czy kuzyni z Hiery; a także nie wśród na-
szych wiernych służek z Eurykleją na czele, która była niegdyś moją piastunką, a obec-
nie jest klucznicą. Najlepiej określę to mianem pogardliwej rezerwy, z jaką mnie po-
zdrawiały niektóre córki znacznych rodów, i nadmiernej wylewności w zachowaniu ich
ojców i braci, jakby wiedzieli coś, co przede mną ukrywano. Każdego lata elymejskie
dzieci bawią się w „Skarb Byka”, grę polegającą na tym, że wszyscy idą szukać chłopca
zwanego „Bykiem” ukrytego w jakiejś rozpadlinie czy jaskini. Kto go znajdzie, zosta-
je, aby zebrać tajemniczy skarb, nie rozgłaszając o tym odkryciu towarzyszom zabawy;
ale wkrótce drugi i trzeci odnajdują kryjówkę Byka, aż wreszcie wszyscy są w schowku
prócz jednego nieszczęśliwca, który błąka się niepocieszenie po opustoszałym zboczu,
samotny i zakłopotany. Tak właśnie ja się teraz czułam.
Kiedy jestem zła, rozweselają mnie odwiedziny w naszej tkalni, gdzie widok kobiet
spokojnie pracujących przy wysokich krosnach działa kojąco na moją duszę; jednakże
tutaj też rozpleniła się atmosfera obcości. Kilka kobiet porzuciło pracę i zebrało się w grupce pod drzwiami, rozprawiając podnieconym szeptem, ale gdy tylko zobaczyły
mnie, jak wyszłam zza rogu, rozbiegły się do krosien i udawały, że tkają pilnie. Czółenka
ich fruwały tędy i siędy jak trzepocące się na wietrze liście osiki.
— Dzień dobry, pracowite tkaczki — wyśpiewałam ironicznym tonem. — Jak sądzę,
rozprawiałyście o rybie z ludzką głową, którą dzisiaj rano wyciągnięto w sieciach na
barweny? Sama widziałam tego dziwolągu: miał ramiona zamiast płetw i mówił po fe-
nicku — w każdym razie wszyscy myśleli, że to po fenicku, bo nikt z nas, nawet ja, nie
mógł pojąć ani słowa. Leżał bełkocząc i gestykulując, gestykulując i bełkocząc, aż wresz-
38
39
cie zrobił się siny na twarzy; więc pogroziłam mu rzemieniem i krzyknęłam, że spodziewam się, iż fenicka ryba i tkaczki elymejskie będą trzymały usta na kłódkę, gdy ja się
pojawię na widoku. Potwór miał tyle rozsądku, że posłuchał.
Nastąpiła martwa cisza. Nasze kobiety boją się mnie, bo wierzą, że często przema-
wia przeze mnie jakieś bóstwo. Jest to strach być może uzasadniony, który wyzyskuję
opowiadając im podobne bzdury. Poczciwe z nich niewiasty, ale byle głupstwo wprowa-
dza wśród nich zamieszanie i praca ich cierpi zarówno na ilości, jak i na jakości; tak jest
z mlecznością, gdy lis przeleci poprzez stado dojnych owiec albo pies urwie się z łańcu-
cha i goni za nimi.
— Gdzie jest Eurymeduza? — spytałam. Eurymeduza, przystojna młoda zarząd-
czyni, wymierzała len, dbała o wygodę tkaczek, odpowiadała za stan krosien i pilnie ba-
czyła na wzory tkaniny. Nastawiamy zawsze wszystkie krosna na jeden powtarzający się
wzór — któryś z tych, na jakie jest stałe zapotrzebowanie u Italczyków i Libijczyków
— żeby łatwiej było Eurymeduzie dostrzegać błędy i zachęcać guzdralskie. W owym
czasie wprowadziła ona prostą kratkę, gdzie pięć purpurowych i dwie szkarłatne nici
powtarzają się co sto białych. Moja matka dała Eurymeduzie przydomek „Z Apejry”, co
znaczy „niewydarzona”, ale chociaż opieszale poznawała ona swoje obowiązki, w tkalni
jest lubiana.
Nie, nie było nic dziwnego w nieobecności Eurymeduzy — wyszła jedynie zaczerp-
nąć dzban wody do picia, dzień bowiem był parny.
— Zmieszaj ją z odrobiną wina, Eurymeduzo — powiedziałam, gdy wróciła
— i rozdaj po kwaterce tym niemowom. Sprowadź potem Gorgo, gęsiarkę, niechaj im
opowie którąś ze staromodnych sykańskich powiastek, żeby odwrócić ich uwagę od fe-
nickiej ryby z ludzką głową, która dzisiaj rano wywołała tyle strachu.
Eurymeduza przyniosła bukłak z winem i zrobiła, jak kazałam. Piły wszystkie
grzecznie moje zdrowie i uśmiechały się, ale w ich oczach wciąż widziałam zafrasowa-
nie.
Gdy białowłosa Gorgo przykulała, siadłam na stołku i słuchałam. Opowiedziała nam
o naszym przodku Egestosie i jego przybyciu z Troi na Sycylię. Dobiwszy do brzegu nie
opodal góry Etny, by zaopatrzyć swą flotyllę w świeżą wodę, wszedł w ciemną jaski-
nię, gdzie go porwał Polifem, Kiklop, jeden z nieśmiertelnych kowali zamieszkujących
te okolice, i zaniósł do samego wnętrza gorejącej góry. Wyglądało na to, że Polifemówi
oraz jego współplemieńcom trzeba było ludzkiej krwi, aby zahartować piorun, który
kuli dla Zeusa. Jednakże chytry Egestos spoił ich winem pramnejskim i zdjąwszy im
buty (Kiklopi znani są z delikatności stóp) powbijał w nie pełno gwoździ. Potem uciekł,
a kiedy kowale wciągnęli buty i spróbowali puścić się za nim, ból zmusił ich do zanie-
chania pogoni. Egestos więc powrócił bezpiecznie na okręt i popłynął dalej na zachód,
aż do zatoki Rejtron. Wycie Kiklopów brzmiało w jego uszach niczym muzyka.
38
39
Gorgo, mała, szczupła, ruchliwa jak ptaszek, opowiedziała nam tę powiastkę tak
zręcznie — zniżając głos w momentach niepewności, to znów unosząc go do krzyku