Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Teddy rzucił się do okna, ale za oknem był ciągle ten sam deszcz, pusta mokra ulica i samotny cyklista - mokry brezentowy worek z wysiłkiem poruszający pedałami. A szyby drżały i podzwaniały nadal, a niski, żałośliwy ryk nie ustawał i po minucie dołączyło do niego urywane, smętne buczenie.
- Idziemy - powiedziała Diana. Była już w płaszczu.
- Nie, poczekaj - powiedział Teddy. - Wiktor, masz broń? Jakikolwiek pistolet, automat?... Masz?
Wiktor nie odpowiedział, złapał swój płaszcz i we trójkę zbiegli po schodach do hallu, zupełnie pustego, bez portiera oraz recepcjonisty. Wydało się, że w hotelu nie ma już żywej duszy, tylko w restauracji, przy stoliku siedział R. Kwadryga, który ze zdumieniem kręcił głową i najwidoczniej od dawna oczekiwał śniadania. Wybiegli na ulicę, gdzie stała ciężarówka Diany i wszyscy troje wsiedli do kabiny. Diana usiadła przy kierownicy i popędzili przez miasto. Diana milczała, Wiktor palił, starając się zebrać myśli, Teddy zaś półgłosem wciąż wyrzucał z siebie potok nieprawdopodobnych przekleństw. Nawet Wiktor nie rozumiał znaczenia wielu słów, ponieważ takie słowa mógł znać tylko Teddy - szczur z przytułku, wychowanek portowych slumsów, potem handlarz narkotykami, potem wykidajło w domu publicznym, potem żołnierz plutonu grzebiącego zwłoki, potem bandyta i maruder, a potem barman, barman, barman, i znowu barman.
Ludzi w mieście prawie nie było widać, tylko na rogu Słonecznej Diana przyhamowała, żeby zabrać spłoszoną parę małżeńską. Niskie wycie syren przeciwlotniczych i piskliwe zawodzenie fabrycznych nie ustawało i było coś apokaliptycznego w tym jęku mechanicznych głosów nad bezludnym miastem. Aż ściskało w środku i człowiek chciał gdzieś biec, ni to ukryć się, ni to strzelać i nawet “Bracia w sapiencji" na stadionie kopali piłkę bez zwykłego entuzjazmu, niektórzy zaś rozglądali się na boki z otwartymi ustami jakby próbując cokolwiek zrozumieć.
Na szosie, za miastem ludzi było coraz więcej. Niektórzy szli pieszo, zachłystując się deszczem, żałosni, przerażeni, nie zdając sobie sprawy co robią i po co. Inni jechali na rowerach i też już tracili siły, ponieważ trzeba było jechać pod wiatr. Kilkakrotnie ciężarówka mijała porzucone samochody, zepsute, lub takie, którym zabrakło benzyny; jeden wpadł nawet do rowu. Diana zatrzymywała się, zabierała wszystkich i bardzo prędko skrzynia okazała się zapchana do ostatniego miejsca. Wiktor z Teddym też przenieśli się na górę ustępując miejsca kobiecie z dzieckiem przy piersi i jakiejś na wpół oszalałej staruszce. Później nawet w skrzyni nie było już miejsca, Diana przestała się zatrzymywać, ciężarówka pędziła naprzód mijając i oblewając potokami wody dziesiątki i setki ludzi wędrujących do leprozorium. Kilkakrotnie ciężarówkę wyprzedzały furgonetki wypełnione ludźmi, motocykliści, a jakaś ciężarówka dogoniła ich i jechała teraz z tyłu.
Diana przywykła wozić koniak dla Roschepera, albo pędzić pustym samochodem po okolicy dla własnej przyjemności i w ciężarówce działy się rzeczy straszne. Wszyscy nie mogli usiąść, nie było miejsca, i ci, którzy stali, wczepiali się jeden w drugiego, w głowy siedzących, każdy starał się trzymać jak najdalej od boków skrzyni, nikt się nie odzywał, wszyscy tylko sapali i klęli pod nosem, a jedna kobieta bez przerwy płakała. I padał deszcz - taki deszcz jakiego Wiktor nie widział jeszcze nigdy w życiu, nawet nie wyobrażał sobie, że na świecie może padać taki deszcz - gęsta, tropikalna ulewa, ale nie ciepła, tylko lodowata na wpół z gradem, który porywisty wiatr niósł na spotkanie idących. Widoczność była żadna - piętnaście metrów z przodu i piętnaście z tyłu, i Wiktor okropnie się bał, że Diana kogoś potrąci na szosie, albo wpadnie na hamujący samochód. Ale wszystko jakoś się udało, tylko Wiktorowi ktoś mocno nadepnął na nogę, kiedy wszyscy polecieli na siebie po raz ostatni i ciężarówkę zarzuciło przed skupiskiem samochodów stojących pod bramą leprozorium.