Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.— Wychodzisz? — Marta staje w drzwiach, rozkłada ramiona...Souza skrzyżował ramiona na beczkowatej piersi, spojrzał na mnie chłodno, pozwolił sobie na dobroduszny uśmiech...Chciała się odsunąć, ale bardziej pragnęła wtulić się w jego ramiona...na ramionach i plecach znaczyły miejsca, gdzie wciskały się pasy...- Nie będzie przesadą - ciągnął czarodziej - gdy powiem, że wzruszyłeś nas do głębi, mistrzu Jaskrze, że zmusiłeś nas do zastanowienia i zadumy,...– Kapitanie, a czym my byliśmy w Marshadzie? Albo w Q’Nkok? – spytał Roger, wzruszając ramionami...- A fakt, że przyjęcie wydano z okazji bar micwy jego syna?Matt wzruszył ramionami...Wędrowiec wzruszył ramionami...- Oczywiście - potaknęła głową...Czy naprawdę mógł tego dokonać ze schowka? - Wszędzie mam przełączniki awaryjne! - obwieścił i wczepił dwa pazury w panel nad głową...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.


– Jak nie chcesz, to nie. Myœla³em tylko, ¿e bêdziesz chcia³ zobaczyæ, jak siê to robi – mówi³ wolno, zrezygnowanym tonem.
Chcia³em zobaczyæ, jak bêdzie ³apa³ zaskroñce, ale chcia³em te¿ wiedzieæ, do czego mu bêd¹ potrzebne. Ruszyliœmy ulic¹
pod górê i wtedy zapyta³em raz jeszcze:
– Ale po co ci one?
– Zobaczysz, wszystko zobaczysz – powiedzia³. – To jest worek, gdzie bêdziemy je wrzucaæ – wyjaœni³ – a kij znajdziemy ju¿ w lesie.
Minêliœmy rz¹d ma³ych, prawie identycznych domów, ze skoœnymi dachami, w których pó³okr¹g³e okienka mansard 219
wygl¹da³y jak wy³¹czone w ci¹gu dnia lampy samochodowe.
Weiser umilk³ i przez dalsz¹ drogê, kiedy wspinaliœmy siê œcie¿-
k¹ miêdzy modrzewiami, nie powiedzia³ ani s³owa. Po dziesiê-
ciu minutach, sapi¹c, staliœmy na wzgórzu, sk¹d z jednej strony widaæ by³o lotnisko i zatokê, a od po³udnia, daleko w dole majaczy³y zarysy Brêtowa i wzgórz, za którymi znajdowa³a siê strzelnica.
– Idziemy tam – powiedzia³, wskazuj¹c rêk¹ na po³udnie –
tam gdzie za³o¿yli p³oty i gdzie bêd¹ ogródki dzia³kowe.
Teraz schodziliœmy po stoku prawie tak jak na nartach – raz w lewo, raz w prawo, ostrymi zakosami, ¿eby zanadto siê nie rozpêdzaæ. W powietrzu spotyka³y siê smugi ró¿nych zapachów, woñ przekwit³ego ³ubinu miesza³a siê z koniczyn¹, a ch³odny zapach miêty ³¹czy³ siê z ostrym aromatem rosn¹cej dziko macierzanki.
– Powiedz, bêdziesz je sprzedawa³? Albo zaniesiesz M-skiemu? A nie wystarczy mu jeden zaskroniec, musi ich mieæ kilka? – pyta³em, gdy tylko stanêliœmy w dolinie przylegaj¹cej skrajem, st¹d niewidocznym, do cmentarza i nasypu, po któ-
rym nie jeŸdzi³ ¿aden poci¹g.
Ale Weiser nie odpowiedzia³. Najpierw wyszuka³ d³ugi na metr, rozwidlony patyk, taki sam jakiego u¿ywaj¹ po³awiacze
¿mij w Bieszczadach, a póŸniej zwróci³ siê do mnie:
– Widzisz tamte zaroœla?
Skin¹³em g³ow¹.
– Tam jest ich najwiêcej, idŸ tam i poruszaj krzakami, ¿eby je wyp³oszyæ. Ale powoli, nie za mocno – doda³ – ¿eby nie ucieka-
³y wszystkie naraz, rozumiesz?
Zadanie nie by³o trudne. Szed³em wolno wzd³u¿ pasa zaroœli i kijem porusza³em kêpy wysokich traw, pokrzyw, kar³owatych malin, czarnego ¿arnowca i paproci. Zaskroñce najpierw powo-220
li, póŸniej coraz szybciej wyœlizgiwa³y siê spod moich stóp i pomyka³y bezszelestnie w kierunku Weisera, a on z ogromn¹
zrêcznoœci¹ najpierw unieruchamia³ je rozwidlonym patykiem, a potem chwyta³ delikatnie w palce i wrzuca³ do parcia-nego worka.
– Jeszcze raz – powiedzia³, kiedy skoñczy³em nagonkê. – Nigdy nie wyp³oszy siê wszystkich.
Powtórzy³em czynnoœæ dok³adnie tak samo i ku mojemu zaskoczeniu umykaj¹cych zaskroñców by³o niewiele mniej ni¿
poprzednim razem. Weiser zawi¹za³ worek na du¿y, ale szczel-ny supe³.
– Dobra – powiedzia³ – teraz przejdziemy przez te cholerne dzia³ki i zaniesiemy je na drug¹ stronê.
„Cholerne dzia³ki” powiedzia³, pamiêtam dobrze, bo Weiser nigdy nie mówi³ za du¿o i wszystko mo¿na by³o zapamiêtaæ bardzo dok³adnie.
– Cholerne dzia³ki – powtórzy³ raz jeszcze, gdy mijaliœmy pracuj¹cych tu ludzi. Odk¹d siê tu pojawili, z uporem przeko-pywali such¹ jak na pustyni ziemiê i z jeszcze wiêkszym uporem klecili z desek i dziurawej sklejki swoje budy, nazywane domkami, na których nie wiedzieæ dlaczego malowali zaraz uœmiechniête krasnale, zab³¹kane sarenki albo stokrotki z dziewczêcymi twarzyczkami, co wygl¹da³o okropnie i wprost nie-przyzwoicie.
– Co tam niesiecie, ch³opcy? – zaczepi³ nas spocony grubas, podnosz¹c czo³o znad motyki. – Czego tu szukacie?
– E... nic, proszê pana – odpowiedzia³em pierwszy. – Tylko trawê dla królików zbieramy, bo tu najwiêcej.
Weiser zwolni³ nieco kroku, ale nie zatrzyma³ siê i nawet nie spojrza³ na grubasa, a ja ruszy³em za nim, patrz¹c na worek, który porusza³ siê w takt miarowych kroków.
221
– Na drugi raz – zawo³a³ grubas – szukajcie trawy gdzie indzie! I lepiej, jak was tu nie spotkam, zrozumieliœcie? To ju¿
nie jest ziemia niczyja! – i grubas krzycza³ coœ jeszcze, ale my byliœmy coraz dalej.
Œcie¿k¹ w dó³ dotarliœmy do nasypu.
– NieŸle to wymyœli³eœ – powiedzia³ Weiser. – Mo¿na na ciebie liczyæ.
Serce o ma³o nie pêk³o mi z dumy.
Ani siê obejrza³em, jak byliœmy na cmentarzu, w jego górnej czêœci, gdzie Weiser zatrzyma³ mnie ruchem rêki.
– Tu je wypuœcimy – powiedzia³, odwi¹zuj¹c worek. – Tu ju¿
nic im nie grozi.
Zobaczy³em, jak z otwartego worka wype³zaj¹ zaskroñce, niektóre prêdko, inne, bardziej mo¿e przera¿one, powoli, tak ¿e Weiser musia³ je poszturchiwaæ rêk¹. Wê¿e rozpe³za³y siê miê-
dzy nagrobkami. Ich szarobrunatne zygzaki przemyka³y zwinnie w gêstych chaszczach pokrzyw i lebiody i po chwili w zasiêgu naszego wzroku nie zosta³ ju¿ ani jeden. „Ani jeden”, napisa³em, choæ nie by³a to prawda. Nagle bowiem ujrza³em na p³ycie nagrobka d³ugie cielsko wê¿a w migotliwych strumieniach