Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
I dał mi pierwszego całusa od blisko dziesięciu lat, i bardzo mi to zasmakowało,
mimo że Roger był nadal słaby. Minęło jeszcze trochę czasu, aż mógł wreszcie mówić,
i przypomniał sobie, co mu się przydarzyło. Oto, co mi opowiedział:
— Słyszałaś już, jak się pułkownik Heathcliff wyróżnił na wojnie: był dzielnym żoł-
nierzem, ale i ryzykantem. Tym właśnie zwrócił na siebie uwagę księcia, który mawia, że
mężczyźni szlachetni są głupcami. On lubi dzielnych, lecz zarazem ostrożnych. Jest wiel-
kim zwolennikiem dyscypliny, ten nasz książę, czyli sir Artur, jak go wtedy nazywaliśmy,
czy też „nasz Artur”, jak o nim mawialiśmy między sobą, bo chociaż nie był dowódcą,
którego da się kochać, bo za bardzo lubił wieszać i chłostać niższych rangą za najmniej-
sze uchybienie, to jednak budził szacunek. Dbał o swoich żołnierzy i żył tak jak i oni,
dzieląc z nimi niedolę. Dbał o to, żeby mieli, co jeść i czym walczyć, i patrząc na wojska
hiszpańskie albo francuskie, człowiek rozumiał, że ma za co być wdzięczny „naszemu
Arturowi”. Byłem tam, kiedy przyjechał do nas jako naczelny dowódca. Ludzie — ofice-
rowie i zwykli żołnierze — znajdowali się w opłakanym stanie, niegodnym armii bry-
tyjskiej. Walczyliśmy z sir Johnem Mooreem, aż zostaliśmy przyparci do morza pod
Coruną i zdążyliśmy się już dowiedzieć, czym jest wojna, możesz mi wierzyć. Ale sir
Artur odmienił armię tak, że staliśmy się pierwszorzędną siłą bojową. Pułkownik nale-
żał do najmłodszych rangą oficerów, bo chociaż miał pieniądze, to z jego pochodzeniem
trudno mu było zajść wyżej, skoro większość oficerów gwardii wywodzi się z arysto-
kracji albo ze szlachty. Sir Artur jednak szybko zauważył waleczność pana Heathcliffa,
szczególnie w bitwach, w których wzięliśmy udział w Portugalii, Hiszpanii, Yimeiro,
Badajoz, Albierze, Salamance i w ostatniej wielkiej bitwie, pod Victorią.
Pułkownik Heathcliff zawsze znajdował się w najniebezpieczniejszym miejscu, tam,
gdzie go potrzebowali, i nigdy w życiu nie widziałżem oficera tak opanowanego i prze-
zornego jak on. Zawsze dbał o to, żeby jego ludzie byli bezpieczni i miał najmniej strat
własnych (a mówię ci, żem na własne oczy widział, jak Wellington płakał, kiedy mu
przyniesiono listę poległych), dlatego mój pan zawsze otrzymywał pochwały z powodu
swojego opanowania i roztropności, podczas gdy wielu dowódców rzucało swoich ludzi
do walki, nie bacząc na nic.
Ja zawsze stałżem u jego boku, rzecz jasna, dbając o niego i walcząc z nim razem.
148
149
Wielekroć ratował mi życie, a i ja mogę się pochwalić, że raz czy drugi uchroniłżem
go przed śmiercią albo przynajmniej przed poważnymi obrażeniami. Tak jak książę,
który zawsze znajdował się w pierwszej linii, mój pan również zdawał się podlegać bo-
skiej opiece, bo nigdy nie był ranny, chociaż ludzie wokół niego padali jak muchy. Pod
Waterloo prawie wszyscy z otoczenia Wellingtona odnieśli jakieś rany, tylko nie on,
chociaż bił się ze swoimi ludźmi w pierwszej linii.
Potem Bonapartego zesłano na Elbę, a książę odszedł z armii i był jakimś tam dy-
plomatą, jakżem słyszał; pierwszy raz rozstali się z moim panem, bo on został, mając
podległe mu oddziały. Doskonale pamiętam wzruszenie wodza, kiedy żegnał pana
Heathcliffa; wziął go w ramiona, co się nieczęsto zdarzało, bo książę nie lubi okazywa-
nia uczuć i nie znosi Francuzów, którzy stale się ściskają i obcałowują. Jakiś czas póź-
niej wysłano mojego pana, żeby dołączył do otoczenia Wellingtona w Hiszpanii. Nie
minęło wiele czasu i, jak wiesz, Bonaparte uciekł. Armia stanęła obozem najpierw
w Quatre Bras pod Brukselą, potem w Waterloo. Książę wybrał je, dlatego, że było tam
wzniesienie, góra Świętego Jana, skąd widać było całą równinę, na której nazajutrz po-
jawiła się armia francuska i zaczęła zajmować pozycje z wielką pompą, grając marsze.
Byłem z moim panem, gdy stał obok księcia, i pamiętam, jak książę chichotał i mó-
wił, że widać, gdzie stoją najlepsze oddziały, takie jak gwardia cesarska i polscy lansje-