Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Nasze bomby tej samej mocy są cztery razy mniejsze... Ale niech pan pomyśli, ile czasu zabrało nam zbudowanie mechanizmu o takiej samej mocy i takich rozmiarach? - Lowell oderwał się od rysunków. - Dziesięć lat. Ci zrobili to w górskiej jaskini w pięć miesięcy. Prawda, doktorze Ryan, że świat idzie naprzód?
- Nie miałem pojęcia... Zawsze sobie wyobrażałem, że terrorystyczny ładunek jądrowy... Ale dlaczego zawiódł?
- Prawdopodobnie coś im nie wyszło z trytem. Nam też w latach pięćdziesiątych skisły dwie bomby, zakażone helem. Mało kto o tym wie. Nie mam lepszego wytłumaczenia. Musiałbym dokładniej przestudiować projekt, urządzić symulację komputerową, ale tak na oko, bombę zbudowali prawdziwi fachowcy. O, dziękuję. - Lowell wziął z rąk izraelskiego laboranta wydruk ze spektrometru, przyjrzał się i z niedowierzaniem, cichym głosem potwierdził:
- Savannah River, reaktor K, tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty ósmy rok. Naprawdę doskonały rocznik.
- Ten sam materiał? Na pewno?
- Pewnie, że ten sam. Izraelczycy opisali mi tę zagubioną bombę i masę ładunku plutonowego. Oprócz tych okrawków, wszystko poszło tutaj - Lowell stuknął palcem w płachty rysunków. - Wszystko, co do grama. Mamy spokój.
Na jakiś czas - dodał jeszcze.
Idąc za nawykiem z lat studiów na prawie i administracji, zastępca wicedyrektor FBI Dan Murray z zainteresowaniem przyglądał się debacie. Dziwił go trochę fakt, że zamiast sędziów biorą w niej udział kapłani, ale co tam, najważniejsze, że rozprawa się posuwa. Proces rzeczywiście trwał zaledwie jeden dzień. Rozprawa była sprawiedliwa i odbyła się w podziwu godnym tempie. Wyrok też nie wzbudził sprzeciwu Murraya.
Również do Rijadu polecieli boeingiem księcia Alego, zostawiając transportowiec z amerykańskiego lotnictwa w bazie w Beer Szewie. Wyrok miał być wykonany w majestacie prawa, czyli bez pośpiechu. Znalazł się więc czas na modlitwę i pojednanie, tym bardziej, że nikt nie chciał sprawić wrażenia, iż traktuje skazańców w specjalny sposób. Dzięki temu wszyscy mieli czas posiedzieć i spokojnie pomyśleć. Niespokojny był tylko Ryan; spotkała go bowiem kolejna niespodzianka, w postaci człowieka, którego książę Ali przyprowadził do amerykańskiej kwatery.
- Jestem Mahmud Hadżi Daryei - przedstawił się przybysz, bez potrzeby, jako że Jack dobrze znał jego twarz z kartoteki w CIA. Wiedział również, iż ajatollah nie rozmawiał z Amerykaninem od czasów rządów szacha Rezy Pahlawiego.
- Co mogę dla imama zrobić? - zapytał Jack Ryan. Tłumaczeniem zajął się książę Ali.
- Czy to prawda? Czy to prawda, co mi powiedziano? O to chciałem zapytać.
- Owszem, prawda.
- A dlaczego miałbym panu wierzyć? - Kapłan dobiegał siedemdziesiątki, miał głęboko pooraną twarz i gniewne, czarne oczy.
- W takim razie po co imam pyta?
- Nie pochwalam braku grzeczności.
- A ja nie pochwalam zamachów na amerykańskich obywateli - odparł Ryan.
- Nie miałem z tym nic wspólnego, o czym pan dobrze wie.
- Tak, teraz już wiem. Proszę odpowiedzieć na pytanie. Czy gdyby tamci zwrócili się do imama o pomoc, udzieliłby jej imam?
- Nie - padła odpowiedź Daryeiego.
- Dlaczego miałbym w to uwierzyć?
- Bo zbrodnia na tylu ludziach, nawet niewiernych, obraża Allacha.
- A poza tym - dodał Ryan - dobrze wiecie, jaka byłaby nasza reakcja.
- Oskarżacie mnie, że byłbym zdolny do takiego czynu?
- Wy sami oskarżacie nas co chwila o podobne sprawy. Jednak w tym wypadku omyliliście się.
- Pan mnie nienawidzi.
- Pewnie, że nie kocham - przyznał Jack bez ogródek. - Jest imam wrogiem mojego kraju, w przeszłości popierał imam tych, co mordowali moich współobywateli. Cieszyła imama śmierć ludzi, których nawet nie widział imam na oczy.
- Ale mimo to pan nie pozwolił prezydentowi mnie zgładzić.
- To nieścisła informacja. Nie pozwoliłem prezydentowi zniszczyć miasta.
- Dlaczego?
- Jeżeli rzeczywiście uważa się imam za naznaczonego przez Boga, takie pytanie po prostu nie przystoi.
- Ale pan należy do niewiernych!