Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Nigdy też nie spotykała tu Willmana. Co innego nad
rzeką, gdzie dawniej pasał bydło. Tam zastępował jej przejście na wąskiej ścieżce i mówił
zawsze ten sam, głupawy wierszyk:
Wiosna, zima, jesień, lato...
Co panienka powie na to?
Po czym wyciągał z kieszeni połatanych spodni szyszkę, kamyk albo zwiędnięty kwiat i na
wyprężonej dłoni podsuwał jej podarunek pod sam nos. Musiała uśmiechnąć się do niego,
wziąć prezent i pokiwać głową, co oznaczało: „Ach, jakiż piękny dzionek, panie Willman”, a
wtedy przepuszczał ją tak blisko siebie, że czuła zapach jego potu i kwaśny, nieprzyjemny
oddech. Któregoś razu podał jej na dłoni małego kreta. Zwierzątko było martwe. Przerażona,
uciekła przez leszczynowy zagajnik, aż na bagna.
Lecz teraz nie myślała o Willmanie. Las kończył się na granicy ruchomych wydm i zza
wzniesienia usłyszała monotonny szum. Ten dźwięk zawsze usposabiał ją radośnie: przyśpie-
szyła kroku i ze wzgórza, skąd widać było morze, puściła się pędem w dół. Dopiero na stran-
dzie, gdzie fala polizała jej stopy, zrzuciła sandały, a potem szybkim i zdecydowanym ruchem
szarą sukienkę. Chociaż woda była jeszcze chłodna, pływała długo —jak zawsze do mielizny
i z powrotem.
Kiedy wyszła wreszcie na brzeg, słońce stało już dość wysoko. Jej długie, rozpuszczone
włosy wyschły w kilka minut. Ze wzrokiem utkwionym w horyzont, siedziała nieruchomo na
piasku. Daleko, nad ujściem rzeki, krążyły kormorany. Zaczynało się lato. Ale ani jedna łódź,
podobnie jak w zeszłym roku, nie wypłynęła w morze. I ani jeden pług nie pojawił się wiosną
na polderze, pomiędzy kanałami. Mimo to czuła się tu bezpiecznie. Na plaży nigdy nie znaj-
dowała śladu ludzkiej obecności. A drogą do wsi dawno już nie przejechał ani jeden zaprzęg.
Może dlatego ów dźwięk, który usłyszała za plecami, tak ją przeraził? Popiskiwanie ziaren
piachu było wyraźne, coraz bliższe. Wstała i raptownie się odwracając spostrzegła jego wy-
soką sylwetkę. Dopiero po chwili, gdy zatrzymał się przed nią o parę kroków, zasłoniła piersi.
Kiedy krzyknęła, uśmiechnął się, pokazał palcem jej sukienkę i zasłonił twarz obiema dłońmi,
mamrocząc przy tym dziwne, niezrozumiałe zdanie. Biegła wzdłuż brzegu, rozbryzgując sto-
pami wodę. Zabrakło jej tchu. Upadła w chłodny, mokry piasek. Nieznajomy nadchodził,
trzymając w dłoniach sandały. Chciała uciekać znowu, zerwała się na nogi, a wtedy on zastą-
13
pił jej drogę i powiedział coś, co po części zrozumiała: jeśli mu nie pomoże, śmierć znajdzie
go wreszcie tu albo gdziekolwiek indziej, dopadnie i zabierze w straszne miejsce.
Jego zdania nie przypominały języka ludzi z miasta. Miał obcy akcent, przekręcał słowa, a
niektóre wyrazy, jakich używał, były dla niej zupełnie niepojęte. Ale nie budził w niej już
strachu. Na migi pokazała, że dar mowy został jej odjęty. Kazała mu iść za sobą w bezpiecz-
nej odległości. Ani razu nie obejrzała się za siebie. Dopiero obok domu Dornów, który leżał
na skraju wsi, tuż u podnóża wydm i cmentarza, na chwilę się zatrzymała sprawdzając, czy jej
nie zgubił. Stał ukryty za pniem sosny i bał się wejść na drogę. Zawróciła i pokazała mu, że
wszystkie domy stoją puste. Nawet ten, obok zboru, gdzie zimą przesiadywał Willman. Nie
mógł czy nie chciał tego pojąć. Krzyczał, żeby wydała go od razu, bo już nie ma siły uciekać i
woli umrzeć tu, pod drzewem, niż w środku wsi, lżony i szczuty psami. Nie potrafiła mu wy-
jaśnić, że psów już nie ma. I że dopóki nie pojawią się tu ciężarówki, są bezpieczni.
Usiadł, opierając się o pień sosny. Miał piękną, smukłą twarz. Zobaczyła, jak spod przy-
mkniętych powiek spływają mu po policzkach łzy. Jego usta szeptały wciąż to samo zdanie,
w języku, który nie przypominał w niczym mowy ludzi z miasta. Był dziwnie miękki, sze-
leszczący i budził zaufanie. Domyśliła się, że to modlitwa. Kiedy otworzył oczy, pokazała,
żeby cierpliwie na nią czekał. Śledził jej szybki, drobny krok, ale nie podniósł się nawet z
trawy. Patrzył, jak niknie za zakrętem, wzbijając na piaszczystej drodze białe obłoczki kurzu.
Czyste, błękitne aż do bólu niebo przeciął klucz żurawi. Daleko nad łąkami nawoływał ja-
strząb. Nikt nie pojawił się na zakręcie ani w obejściu najbliższego domu. Dopiero kiedy
słońce zaczęło znikać za wydmami, zobaczył ją, jak wraca w jego stronę. W pierwszej chwili