Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Jednym z pierwszych był Isaac Asimov, kompletujący zbiorek o alternatywach rozwoju świata dzięki rozmaitym postępom w naukach biologicznych. Innym Bob Silverberg z antologią o podobnym temacie, w której znalazło się i moje opowiadanie „Nowy wspaniały świat" zawarte w niniejszym zbiorze.
Gdy zmarł znany i ceniony edytor John W. Campbell,
złożyłem zbiór oryginalnych opowiadań napisanych specjalnie na jego cześć i będący czymś w rodzaju ostatniego hołdu oddanego jego pamięci przez stale z nim współpracujących autorów. Tak się przypadkiem złożyło, iż był to zbiór kończący rozmaite cykle: Poul Andersen napisał wówczas ostatnie opowiadanie o gwiezdnym kupcu Van Rijnie, a Clifford Simak - ostatnie z cyklu „Miasto". Ja zaś, kierując się tą samą zasadą, włączyłem do antologii „Pancernik w rezerwie", w którym po raz ostatni pojawili się bohaterowie trylogii „Planeta śmierci".
Niektóre z moich opowiadań wchodzących w skład „Złotych lat Stalowego Szczura" mają historie dłuższe niż ich objętość. Pomysł na „Ulice Aszkelonu" nosiłem w sobie przez ładnych parę lat, a samego opowiadania nie pisałem z prozaicznej przyczyny: wiedziałem, że żaden wydawca nie odważy się go opublikować w owych latach ciemnoty, zakłamania i autocenzury. Dopiero gdy Judy Merril zdecydowała się wydać antologię tekstów łamiących rozmaite tabu, napisałem je i nawet dostałem za nie honorarium. Antologia miała tytuł bodajże „Thin Edge" („Cienkie ostrze") i nigdy nie została wydana z powodów czysto technicznych, których teraz nikt już nie pamięta. Z pewnym trudem odzyskałem prawa do tego opowiadania i kolejno wysyłałem je do wszystkich magazynów w Stanach. W każdym z nich zostało odrzucone. Ponieważ w Anglii, w odróżnieniu od USA, przyznaje się oficjalnie, że ateiści istnieją i co więcej, nie żywią się krwią dziewic i noworodków, a co już zupełnie nie do pomyślenia, paru z nich zasiada nawet w Parlamencie, postanowiłem spróbować. Gdy wysłałem je do „New Worlds" („Nowe Światy"), ukazało się bez problemów. Potem znalazło się w antologii kompletowanej przez Briana Aldissa, a dopiero po wielu latach przekroczyło ocean i pojawiło się na amerykańskim rynku. Ostatnio nawet w antologii s-f dla nastolatków.
Pisanie opowiadań to dobry trening dla każdego autora, miedzy innymi uczy bowiem ekonomii języka; liczy się tu każde słowo i musi być albo istotne, albo wymowne. Najlepsi pod tym względem są według mnie Brian Aldiss, Thomas M. Disch i Robert Sheckley - ich utwory są krótkie, treściwe i wciągające. Szkoda, że niewielu jest podobnych autorów - zbyt dużo opowiadań, które czytałem, było i jest złych lub nudnych. A znam ich niemało. Podobnie bowiem jak wielu innych, działających na polu s-f w jego początkowym stadium, podejmowałem mnóstwo zajęć: wydawałem magazyny, układałem sam lub współ-edytowałem ponad pięćdziesiąt antologii, nawet ilustrowałem książki i czasopisma. Nieskromnie sądzę, iż sporo się dzięki temu nauczyłem i że moje opowiadania na tym skorzystały.
Jedną z rzeczy, których nauczyłem się na pewno jest to, że zbyt wiele opowiadań ma niedobry początek. Jako edytor zawsze zwracałem autorom uwagę na słabe strony ich prac, naturalnie przed ich opublikowaniem, a oni przyjmowali moje wskazówki ze zrozumieniem i poprawiali błędy. Raz tylko zdarzyło mi się mieć do czynienia z autorem, który odmówił wniesienia poprawek i zabrał tekst. Ponieważ są to dawne czasy, nie ma sensu wymienianie nazwisk czy tytułów. Inny regularnie zaczynał akcję na trzeciej stronie i po dyskusji zgadzał się (też regularnie) wyrzucić pierwsze dwie. Jeszcze inny napisał doskonałe opowiadanie, które wydrukowałem, gdy przyznał mi rację, że pierwsze dwadzieścia stron nie ma nic wspólnego z akcją i wystarczy je zastąpić jednym zdaniem. Czytając uważnie opowiadania można się nauczyć jak je pisać, ale dokonując ich wyboru uczy się człowiek znacznie więcej i szybciej.
Przez dziewięć lat z Brianem Aldissem wydawaliśmy antologię „The Year's Best Science-Fiction" (Najlepsze s-f w roku). Ja czytałem wszystkie czasopisma amerykańskie, Brian angielskie, a wspólnie przeglądaliśmy publikacje o innej tematyce, w których czasem trafiały się opowiadania s-f, jak na przykład „Playboy". Było to rzeczywiście kształcące zajęcie i to do tego stopnia, że mniej więcej po pięciu latach miałem dość czytania czegokolwiek. Bruce McAllister przekopywał się więc jako pierwszy przez magazyny, na które nie byłem w stanie patrzeć bez obrzydzenia. Spisywał się zresztą doskonale - średnio jedno opowiadanie na trzy, które uzyskiwały jego aprobatę, kwalifikowałem do antologii. Brian był twardszym zawodnikiem: do końca osobiście penetrował te pokłady grafomaństwa.