Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
— Po prostu nie chciaÅ‚em, żeby twój kumpel LukÄ™ zaczÄ…Å‚ coÅ› podejrzewać.
— JakiÅ› ty przystojny! Jaki mÄ…dry! — Abner oddychaÅ‚ ciężko. — Czy jesteÅ› już wy-
starczajÄ…co silny?
Przez chwilę Stagg miał ochotę powiedzieć mu, że musiałby pożreć wszystkie zapa-
sy w wiosce, żeby odzyskać pełnię sił, ale zamknął się i zwlekał. Okazało się, że nie musi
odpowiadać, ponieważ za drzwiami coś się zaczęło dziać. Przyłożył do nich ucho.
— To ten twój przyjaciel, LukÄ™. Mówi, że wie, że tu jesteÅ› i chce, żeby go wpuÅ›cić.
Abner zbladł.
— Mamusiu! Zabije ciebie i mnie! To taka zazdrosna Å›winia!
— ZawoÅ‚aj go. Ja siÄ™ nim zajmÄ™. Nie, nie zabijÄ™, po prostu trochÄ™ poturbujÄ™. Niech
wie, jak to między nami jest.
Abner aż pisnął z zachwytu.
— To bÄ™dzie bosko!
Pomacał ramię Stagga i przewrócił oczami z zachwytu.
— Mamusiu, co za biceps! I jaki twardy!
Stagg zabębnił pięściami w drzwi.
— Abner mówi, że możesz go wpuÅ›cić! — krzyknÄ…Å‚ do strażnika.
— Tak — potwierdziÅ‚ ukryty za jego plecami Abner. — Wszystko w najwiÄ™kszym
porządku. Wpuść go.
Pocałował Stagga w kark.
— Już widzÄ™, jakÄ… zrobi minÄ™, kiedy mu o nas powiesz. Ta jego zazdrość dawno wy-
szła mi bokiem.
Drzwi otworzyły się z jękiem zardzewiałych zawiasów. Lukę wkroczył do celi, w ręku
trzymał obnażony miecz. Strażnik szybko zamknął drzwi i przekręcił klucz.
Stagg nie tracił czasu. Kant jego dłoni spadł na szyję wojownika, miecz z brzękiem
uderzył o kamienną posadzkę.
Abner pisnął cicho i widząc, że Stagg zamierza się na niego, otworzył usta do krzyku.
Nim jednak zdołał nabrać powietrza w płuca, padł na ziemię, a jego głowa odchyliła się
pod groteskowym kątem. Uderzenie pięści złamało mu kark.
Kapitan rzucił oba ciała w kąt tak, by nie można ich było dostrzec od drzwi. Zabrał
Luke’owi miecz i jednym ciosem odciął mu głowę, po czym zaczął walić w drzwi krzy-
cząc piskliwym głosem; miał nadzieję, że brzmiało to jak wysoki głos Abnera.
— Strażnik! Strażnik! LukÄ™ gwaÅ‚ci więźnia!
Klucz obrócił się w zamku i do celi wpadł wartownik. Trzymał w dłoni gotowy do
ciosu miecz, ale Stagg uderzył zza drzwi. Głowa spadła z bluzgającego krwią karku.
Kapitan zabrał nóż strażnika i zatknął go sobie za pasem. Wyszedł z celi i ciemnym,
oświetlonym tylko jedną pochodnią, korytarzem udał się w kierunku kuchni. W wiel-
92
93
kiej sali nie brakowało jedzenia. Napełnił znaleziony worek, a na wierzch położył kilka butelek wina. Wychodził z kuchni, gdy otworzyły się któreś drzwi i na korytarzu pojawił się Raf. Czaił się i prawdopodobnie widoczne w jego ruchach zdenerwowanie spo-
wodowało, że nie od razu zauważył brak strażnika. Z wyjątkiem noża był nieuzbrojo-
ny.
Stagg rzucił się na niego jak tygrys. Raf podniósł wzrok i dostrzegł rogatego wiel-
koluda, atakującego go okrwawionym mieczem, trzymającego w drugiej ręce wypcha-
ny worek.
Nie zdążył uciec. Miecz rozpłatał mu głowę aż do nasady karku.
Stagg przeskoczył przez bluzgające krwią ciało i wyszedł na dziedziniec. Na bru-
ku spało dwóch mężczyzn, pijanych tej nocy jak większość obywateli Wielkiej Królo-
wej. Nie chcąc, by w przyszłości weszli mu w drogę, a w dodatku płonąc chęcią wymor-
dowania wszystkich Pantelfian, ciął mieczem w ich odsłonięte szyje i nie oglądając się,
zmierzał dalej. Przeszedł przez dziedziniec i zapuścił się w korytarz identyczny jak ten,
który przed chwilą opuścił. Przed drzwiami celi Mary Casey stał wartownik i właśnie
podnosił do ust butelkę. Niemal do ostatniej chwili nie widział napastnika, a kiedy go
zauważył, zdumienie sparaliżowało go całkowicie. Czasu na pchnięcie mieczem było aż
nadto.
Ostrze przebiło literę A w wytatuowanym na szerokiej piersi słowie MAMA. War-
townik zatoczył się od siły ciosu, jedną ręką chwytając za ostrze miecza. Druga, o dziwo,
do końca ściskała szyjkę butelki. Miecz wszedł płytko, więc Stagg puścił worek i pchnął
z całej siły, trzymając rękojeść dwoma rękami. Ostrze przebiło mostek i pogrążyło się
głęboko w ciało.
Mary Casey niemal zemdlała, gdy drzwi od jej celi otworzyły się z hukiem i do środ-
ka wpadła ociekająca krwią postać. Rozpoznając ją w ciemnościach dziewczyna wes-
tchnęła tylko:
— Peter Stagg. Jakim cudem...?
— Później — przerwaÅ‚ jej kapitan. — Nie mamy czasu na gadanie.
Przekradając się w cieniu, rzucanym przez domostwa, bez przeszkód dotarli do
muru przy bramie, którą weszli do wioski. Przy wrotach strażowało dwóch wartowni-
ków, dwaj inni zajmowali niewielką wieżyczkę. Na szczęście wszyscy spali głęboko, pi-
jani do nieprzytomności. Stagg bez żadnych kłopotów poderżnął gardła tym, którzy le-
żeli na ziemi, po cichu wspiął się na drabinkę i w ten sam sposób załatwił strażników
z wieżyczki. Z wyjęciem dwóch kołków z wielkiego skobla nie miał najmniejszych pro-
blemów.
Uciekli drogą, którą wcześniej pędzono ich do wioski. Biegli sto kroków, maszerowa-
li sto i znów zaczynali biec. Dotarli do rzeki Delaware i przekroczyli ją tym samym bro-
dem. Mary błagała o odpoczynek, ale Stagg czuł, że nie może się na to zgodzić.
92
93
— Kiedy we wsi siÄ™ pobudzÄ… i odkryjÄ… te wszystkie bezgÅ‚owe ciaÅ‚a, natychmiast ruszÄ… w pogoÅ„. Nic ich nie powstrzyma, chyba że schronimy siÄ™ wczeÅ›niej na ziemiach DeCe.
Ale tam też nie będziemy bezpieczni. Spróbujemy przedostać się do Caseylandu.
Mary była zbyt zmęczona, by biec. Maszerowali coraz wolniej, ale ciągle szli przed
siebie. Dopiero o dziewiątej rano dziewczyna zwaliła się na ziemię.
— Nie zrobiÄ™ ani kroku, jeÅ›li siÄ™ przedtem nie przeÅ›piÄ™!