Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.- ja mógłbym pani czytać, gdyby oczywiście pani chciała - zaoferowałem się skwapliwie, żałując natychmiast własnej zuchwałości i przekonany, że dla Klary...oczywisty jest wniosek, że dla istnienia klas koniecznajest nie własność prywatna, lecz władza, że klasyistniały i istnieć będą zawsze i we...Nawet tak w oczywisty sposób czarno-białe rozróżnienia jak żywyzmartwy albo męskizżeński okazują się, po bliższym zbadaniu, bardziej ciągłym...Oczywiście możliwych do wykonania ćwiczeń z wykorzystaniem grzechotek, zegarka, głosu i odruchów jest dużo, te przedstawiono tylko przykładowo...Ze strategią tą łączą się, oczywiście, pewne niebezpieczeństwa dla gatunku żyjącego w parach...Wyczuła bliżej nieokreślone podobieństwo — uczucie wcze­śniejszej znajomości - kiedy nawiązany został kontakt i prze­szył ją dreszcz grozy...Po sz�ste, z dotychczasowych rozwa�a� p�ynie do�� oczywista nauka...oraz trzy aksamitne woreczki — jeden z suszonymi liśćmi laurowymi, drugi z kłującymi igłami cedrowymi oraz trzeci pełen ciężkiej soli...Tego samego wieczora wędrowny rękopis Szaleństwa Almayera został wypakowany i położony bez ostentacji na biurku w moim pokoju, w gościnnym pokoju, który —...- Teraz już wszystko rozumiem! Oczywiście objąłeś dowództwo?...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.


— Po prostu nie chciałem, żeby twój kumpel Lukę zaczął coś podejrzewać.
— Jakiś ty przystojny! Jaki mądry! — Abner oddychał ciężko. — Czy jesteś już wy-
starczająco silny?
Przez chwilę Stagg miał ochotę powiedzieć mu, że musiałby pożreć wszystkie zapa-
sy w wiosce, żeby odzyskać pełnię sił, ale zamknął się i zwlekał. Okazało się, że nie musi
odpowiadać, ponieważ za drzwiami coś się zaczęło dziać. Przyłożył do nich ucho.
— To ten twój przyjaciel, Lukę. Mówi, że wie, że tu jesteś i chce, żeby go wpuścić.
Abner zbladł.
— Mamusiu! Zabije ciebie i mnie! To taka zazdrosna świnia!
— Zawołaj go. Ja się nim zajmę. Nie, nie zabiję, po prostu trochę poturbuję. Niech
wie, jak to między nami jest.
Abner aż pisnął z zachwytu.
— To będzie bosko!
Pomacał ramię Stagga i przewrócił oczami z zachwytu.
— Mamusiu, co za biceps! I jaki twardy!
Stagg zabębnił pięściami w drzwi.
— Abner mówi, że możesz go wpuścić! — krzyknął do strażnika.
— Tak — potwierdził ukryty za jego plecami Abner. — Wszystko w największym
porządku. Wpuść go.
Pocałował Stagga w kark.
— Już widzę, jaką zrobi minę, kiedy mu o nas powiesz. Ta jego zazdrość dawno wy-
szła mi bokiem.
Drzwi otworzyły się z jękiem zardzewiałych zawiasów. Lukę wkroczył do celi, w ręku
trzymał obnażony miecz. Strażnik szybko zamknął drzwi i przekręcił klucz.
Stagg nie tracił czasu. Kant jego dłoni spadł na szyję wojownika, miecz z brzękiem
uderzył o kamienną posadzkę.
Abner pisnął cicho i widząc, że Stagg zamierza się na niego, otworzył usta do krzyku.
Nim jednak zdołał nabrać powietrza w płuca, padł na ziemię, a jego głowa odchyliła się
pod groteskowym kątem. Uderzenie pięści złamało mu kark.
Kapitan rzucił oba ciała w kąt tak, by nie można ich było dostrzec od drzwi. Zabrał
Luke’owi miecz i jednym ciosem odciął mu głowę, po czym zaczął walić w drzwi krzy-
cząc piskliwym głosem; miał nadzieję, że brzmiało to jak wysoki głos Abnera.
— Strażnik! Strażnik! Lukę gwałci więźnia!
Klucz obrócił się w zamku i do celi wpadł wartownik. Trzymał w dłoni gotowy do
ciosu miecz, ale Stagg uderzył zza drzwi. Głowa spadła z bluzgającego krwią karku.
Kapitan zabrał nóż strażnika i zatknął go sobie za pasem. Wyszedł z celi i ciemnym,
oświetlonym tylko jedną pochodnią, korytarzem udał się w kierunku kuchni. W wiel-
92
93
kiej sali nie brakowało jedzenia. Napełnił znaleziony worek, a na wierzch położył kilka butelek wina. Wychodził z kuchni, gdy otworzyły się któreś drzwi i na korytarzu pojawił się Raf. Czaił się i prawdopodobnie widoczne w jego ruchach zdenerwowanie spo-
wodowało, że nie od razu zauważył brak strażnika. Z wyjątkiem noża był nieuzbrojo-
ny.
Stagg rzucił się na niego jak tygrys. Raf podniósł wzrok i dostrzegł rogatego wiel-
koluda, atakującego go okrwawionym mieczem, trzymającego w drugiej ręce wypcha-
ny worek.
Nie zdążył uciec. Miecz rozpłatał mu głowę aż do nasady karku.
Stagg przeskoczył przez bluzgające krwią ciało i wyszedł na dziedziniec. Na bru-
ku spało dwóch mężczyzn, pijanych tej nocy jak większość obywateli Wielkiej Królo-
wej. Nie chcąc, by w przyszłości weszli mu w drogę, a w dodatku płonąc chęcią wymor-
dowania wszystkich Pantelfian, ciął mieczem w ich odsłonięte szyje i nie oglądając się,
zmierzał dalej. Przeszedł przez dziedziniec i zapuścił się w korytarz identyczny jak ten,
który przed chwilą opuścił. Przed drzwiami celi Mary Casey stał wartownik i właśnie
podnosił do ust butelkę. Niemal do ostatniej chwili nie widział napastnika, a kiedy go
zauważył, zdumienie sparaliżowało go całkowicie. Czasu na pchnięcie mieczem było aż
nadto.
Ostrze przebiło literę A w wytatuowanym na szerokiej piersi słowie MAMA. War-
townik zatoczył się od siły ciosu, jedną ręką chwytając za ostrze miecza. Druga, o dziwo,
do końca ściskała szyjkę butelki. Miecz wszedł płytko, więc Stagg puścił worek i pchnął
z całej siły, trzymając rękojeść dwoma rękami. Ostrze przebiło mostek i pogrążyło się
głęboko w ciało.
Mary Casey niemal zemdlała, gdy drzwi od jej celi otworzyły się z hukiem i do środ-
ka wpadła ociekająca krwią postać. Rozpoznając ją w ciemnościach dziewczyna wes-
tchnęła tylko:
— Peter Stagg. Jakim cudem...?
— Później — przerwał jej kapitan. — Nie mamy czasu na gadanie.
Przekradając się w cieniu, rzucanym przez domostwa, bez przeszkód dotarli do
muru przy bramie, którą weszli do wioski. Przy wrotach strażowało dwóch wartowni-
ków, dwaj inni zajmowali niewielką wieżyczkę. Na szczęście wszyscy spali głęboko, pi-
jani do nieprzytomności. Stagg bez żadnych kłopotów poderżnął gardła tym, którzy le-
żeli na ziemi, po cichu wspiął się na drabinkę i w ten sam sposób załatwił strażników
z wieżyczki. Z wyjęciem dwóch kołków z wielkiego skobla nie miał najmniejszych pro-
blemów.
Uciekli drogą, którą wcześniej pędzono ich do wioski. Biegli sto kroków, maszerowa-
li sto i znów zaczynali biec. Dotarli do rzeki Delaware i przekroczyli ją tym samym bro-
dem. Mary błagała o odpoczynek, ale Stagg czuł, że nie może się na to zgodzić.
92
93
— Kiedy we wsi się pobudzą i odkryją te wszystkie bezgłowe ciała, natychmiast ruszą w pogoń. Nic ich nie powstrzyma, chyba że schronimy się wcześniej na ziemiach DeCe.
Ale tam też nie będziemy bezpieczni. Spróbujemy przedostać się do Caseylandu.
Mary była zbyt zmęczona, by biec. Maszerowali coraz wolniej, ale ciągle szli przed
siebie. Dopiero o dziewiątej rano dziewczyna zwaliła się na ziemię.
— Nie zrobię ani kroku, jeśli się przedtem nie prześpię!