Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Dziewka też go nałęczką przy-
kryła na znak, że go chce za męża brać, bez co mu głowy nie ucięli – za to jej powinien – nie
ma co gadać. Nie będzie, da Bóg, ona jego, ale on jest wedle prawa jej. Zych na niego krzyw,
opat pewnikiem pomstuje, a że skóra cierpnie, mnie też gniewno, a wszelako pomiarkowaw-
szy, co on miał robić? Skoro tamtej powinien, to i trza mu było jechać. Przecie jest ślachcic.
Ale ci to jeno powiadam, że jeśli go tam gdzie Niemce godnie nie pokołaczą, to jak pojechał,
tak i wróci – i wróci nie tylko do mnie starego, nie tylko do Bogdańca, ale do ciebie, bo cię
strasznie rad widział.
– Gdzie on mnie ta rad widział! – rzekła Jagienka.
Ale jednocześnie przysunęła się do Maćka i trąciwszy go łokciem zapytała:
– Skąd wiecie? – co? Pewnie nieprawda?...
– Skąd wiem? – odrzekł Maćko. – Bo widziałem, jak mu ciężko było odjeżdżać. I jeszcze
było tak, że jak już stanęło na tym, że ma jechać, tak pytam go: „A nie żal ci też Jagienki?” –
A on prawi: „Niechże jej Bóg da zdrowie i wszystko najlepsze.” I tak ci zaraz wziął wzdy-
chać, jakby miał kowalski miech w brzuchu...
– Pewnie nieprawda!... – powtórzyła ciszej Jagienka – ale powiadajcie jeszcze...
– Jak mi Bóg miły, prawda!... Już mu tamta nie będzie tak po tobie smakować, bo to i sa-
ma wiesz, że jędrniejszej a zaś urodziwszej dziewki na całym świecie nie znaleźć. Czuł on do
ciebie wolę Bożą – nie bój się – może i więcej niż ty do niego.
– Bogać tam! – zawołała Jagienka.
I pomiarkowawszy, co w prędkości wyrzekła, zakryła rumianą jak jabłko twarz rękawem,
a Maćko uśmiechnął się, pociągnął ręką po wąsach i rzekł:
– Hej, żeby ja był młody! Ale ty się pokrzep, bo już widzę, jako będzie: Pojedzie, ostrogi
na dworze mazowieckim zyszcze, gdyż tam granica blisko i o Krzyżaka nietrudno... Jużci
wiem, że i między Niemcami bywają tędzy rycerze, a żelazo od jego skóry nie odskoczy, ale
tak myślę, że byle który rady mu nie da, bo to jucha do bitki okrutnie sprawna. Patrzże, jako
Cztana z Rogowa i Wilka z Brzozowej w mig potarmosił, choć to przecie, mówiąc, chłopy na
schwał i mocarne jak niedźwiedzie. Przywiezie on swoje czuby, jeno Jurandówny nie przy-
wiezie, bo i ja gadałem z Jurandem i wiem, jako jest. No, a potem co? Potem tu wróci, bo
gdzieżby miał wracać.
– Kiedy tam wróci?
– Ba! jeśli nie wytrzymasz, to ci nie będzie krzywdy. Ale tymczasem powtórz opatowi i
Zychowi to, co ci mówię. Niechby ta w gniewie na Zbyszka choć trochę pofolgowali.
– Jakoże mam mówić? Tatuś więcej frasobliwi niż gniewni, ale przy opacie i wspomnieć o
Zbyszku nieprzezpiecznie. Dał ci on i mnie, i tatusiowi za tego pachołka, którego Zbyszkowi
posłałam.
– Za jakiego pachołka?
– Wiecie. Był tu u nas Czech, co go tatuś pojmali pod Bolesławcem, dobry pachołek i
wierny. Wołali na niego Hlawa. Tatuś mi go dali do posług, bo się powiadał tamtejszym wło-
dyką, a ja dałam ci mu zbroiczkę godną i posłałam go Zbyszkowi, aby mu służył i strzegł go
w przygodzie, a broń Boże czego, żeby dał znać... Dałam ci mu i trzosik na drogę, a on za-
przysiągł mi na zbawienie duszy, że do śmierci będzie Zbyszkowi wiernie służył.
– Mojaż ty dziewczyno! Bóg ci zapłać! a Zych się nie przeciwił?
124
– Co się miał przeciwić! Zrazu całkiem tatuś nie pozwalali, dopiero jak wzięłam go pod
nogi podejmować, tak i stanęło na moim. Z tatusiem nijakiego kłopotu nie masz, ale jak opat
zwiedział się o tym od swoich skomorochów, w mig pełniuśką izbę naklął i taki był sądny
dzień, że tatuś do stodół uciekli. Dopiero wieczorem ulitował się opat moich łez i jeszcze mi
paciorki podarował... Ale ja rada byłam pocierpieć, byle Zbyszko poczet miał większy.
– Jak mi Bóg miły, tak nie wiem, czy więcej jego miłuję, czy ciebie, ale on i tak poczet
wziął zacny – i pieniędzy też mu dałem, choć nie chciał... No, Mazury przecie nie za mo-
rzem...
Dalszą rozmowę przerwało im ujadanie psów, okrzyki i odgłosy trąb mosiężnych przed
domem. Usłyszawszy to Jagienka rzekła:
– Tatuś i opat wrócili z łowów. Pójdziemy na przyłap, bo lepiej, żeby was opat pierwej z
daleka uwidział, nie zaś znienacka w izbie.
To rzekłszy wyprowadziła Maćka na przyłap, z którego ujrzeli w podwórzu na śniegu kupę
ludzi, koni, psów, a zarazem pobodzone oszczepami lub postrzelone z kuszy łosie i wilki.
Opat ujrzawszy Maćka, zanim jeszcze zsiadł z konia, cisnął w jego stronę oszczepem, nie