Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.Wyćwiczonymi ruchami odrzucając miecze ogarniętych szałem ludzi, Folko chcąc nie chcąc przypomniał sobie polną miedzę w Amorze i spokojną jesień, kiedy on,...i pracowa³ razem, ¿e czu³ w sobie obroty kó³, dyszenie maszyny, ca³y wysi³ek pracy, wielk¹, dzik¹ rozkosz lecenia bez pamiêci wskroœ pustych zimowych pól i...Profilaktyka zaburze emocjonalnych to przede wszystkim uczenie dziecka rnych sposobw radzenia sobie w sytuacjach trudnych, a nie tylko ochrona dziecka przed...Przekonania Jak już mówiliśmy, dzieci próbują sobie radzić kształtując bardzo głębokie, podstawowe przekonania na temat własnej osoby i innych ludzi -...Potem każdy po kolei zaglądał do środka, rozchy­lał płaszcze i — cóż, wszyscy, łącznie z Łucją, mogli sobie obejrzeć najzwyklejszą w świecie...Czy duchy, które walczyły ze sobą za życia, uważają się jeszcze po śmierci za nieprzyjaciół i czy są jeszcze przeciwko sobie nawzajem za­wzięte, jak za...Prowadzący kampanie antynikotynowe popełniają jeden wielki błąd, a polega on na tym, że rzadko zadają sobie pytanie, dlaczego ludzie w ogóle chcą palić? Wydaje...Tak sobie często myślał w minionych latach Baldini, rano, gdy schodził wąskimi schodkami do sklepu, wie­^r 112 ^' ^' 113 ^rczorem, gdy opróżniał...Większość gubernatorów nie zdawała sobie bowiem spra­wy, że kryzys osiągnął poziom, który już w tej chwili należało uznać za ogromną katastrofę...- I co?- Telefonistki pracowały tam po 48 godzin, więc zakładały sobie takie pasy-piterki na brzuchy, kładły się spać, ale ktoś wciąż wykradał im kasę...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.

Poprosiłam Sila,
żeby odwiózł mnie do domu, dałam jasno do zrozumienia, że on ma jechać
do swojego.
– Oboje państwo mieszkacie w Santa Monica.
– Dwie przecznice od siebie, ale każda odległość może być kosmosem,
jeśli się chce. To był jeden z tych razów, kiedy chciałam.
– Często się tak zdarzało w państwa związku?
– Nieczęsto, ale i nierzadko – odparła Alma Reynolds. – Sil potrafił być
trudny.
– Jak większość mężczyzn.
– Znosiłam to, bo był dobrym człowiekiem. – Wzięła głęboki oddech
przez usta. – Och, co tam – wymamrotała. – Nie ma sensu z tym walczyć.
– Z czym, proszę pani?
– Z tym.
Łzy popłynęły jej po policzkach. Wplotła dłonie w gęste, siwe włosy i
zaczęła zawodzić.
Milo nie spieszył się, kazał jej powtórzyć całą historię.
Zamiast odwieźć Almę do domu, Duboff skręcił na południe, w stronę
Ptasich Moczarów. Zaprotestowała, ale puścił to mimo uszu. Wywiązała
się „dyskusja”. Alma kazała mu skończyć z obsesją na punkcie bagna.
Powiedział, że jest za nie odpowiedzialny. Ona, że to cholerne bajoro ma
się dobrze. On: nie mów tak na nie. Ona: zachowujesz się irracjonalnie,
policja nic poważnego tam nie zrobiła, pora o tym zapomnieć, Sil.
Zignorował ją.
Czara się przepełniła; Alma wybuchła.
Podniosła głos jak nigdy od czasu rozwodu. Powiedziała mu, że jest tak
samo dobrym ekologiem jak on, że Sil myli troskę o środowisko z neurozą
obsesyjno–kompulsywną.
Jak grochem o ścianę.
Kazała mu zatrzymać samochód.
Jechał dalej.
Gdyby miała telefon... Ale ani ona, ani Sil nie korzystali z komórek. Te
wieże, nieważne, co ludziom się wmawia, powodują raka i są
niebezpieczne dla ptaków i owadów; wolałaby raczej zamieszkać w
Timbuktu niż skapitulować przed toksycznym stylem życia.
Znów kazała mu się zatrzymać.
Przyspieszył.
– Co w ciebie wstąpiło? Udawał, że nie słyszy.
– Cholera, Sil! Odezwij się...
– Muszę coś zobaczyć.
– Co?
– Coś.
– To żadna odpowiedź!
– To nie potrwa długo, maleńka...
– Nie maleńkuj mi tu, wiesz, że nienawidzę te...
– Potem pojedziemy do domu i zrobimy sobie herbaty...
– Ty pojedziesz do swojego domu, a ja do swojego, a jeśli napiję się
herbaty, to będzie moja własna cholerna herbata.
– Jak chcesz.
– Nie obchodzi cię, czego chcę, prawda?
– Nie dramatyzuj, Alma. Muszę coś zobaczyć.
– Porwałeś mnie, to psychologicznie toksyczne zachow...
– To nie potrwa długo.
– Co nie potrwa?
– Nieważne.
– To dlaczego musisz to zobaczyć?
– Ktoś do mnie dzwonił. Powiedział, że tam jest odpowiedź.
– Na co?
– Na to, co się stało.
– Z kim?
– Z tymi kobietami.
– Tymi kobietami z...
– Tak.
– Kto? Kto dzwonił? Cisza.
– Kto, Sil?
– Nie przedstawił się.
– Kłamiesz, zawsze poznaję. Cisza.
– Ktoś dzwoni ni z tego, ni z owego, a ty słuchasz go jak robot? Cisza.
– To absurd, Sil, nalegam... Cisza.
– Ślepe posłuszeństwo zabija duszę...
– Najważniejsze są moczary.
– To cholerne bajoro ma się dobrze, nie dociera to do tego twojego
pustego łba?
– Najwyraźniej nie.
– Nie do wiary. Ktoś dzwoni, a ty lecisz jak piesek.
– Może tego właśnie trzeba, Alma.
– Co?
– Psa. Tak znaleźli te kobiety.
– Ach, więc teraz jesteś detektywem. Tak, Sil? Chcesz być robotem w
mundurze?
– To nie potrwa długo.
– A co ja mam robić, kiedy ty będziesz węszył?
– Posiedzisz przez chwilę. To nie potrwa długo. Ale potrwało.
Siedząc w samochodzie na Jefferson, niedaleko wschodniego wejścia,
najpierw zaczęła się denerwować, potem bać. Wyznała to bez wstydu. Bo
prawdę mówiąc, moczary zawsze ją przerażały, zwłaszcza nocą, a w tę noc
– bezksiężycową, czarną jak smoła – były upiorne.
Nikogo w pobliżu. Ani żywej duszy.
Tylko te głupie bloki, wyniosłe ohydy humanocentrycznego narcyzmu;
gdzieniegdzie paliły się światła, ale niewiele pomagały, dalekie, jakby na
innej planecie.
Czekała na Sila.
Pięć minut. Sześć, siedem, dziesięć, piętnaście, osiemnaście.
Gdzie on się podziewał, do diabła?
Pokonała zdenerwowanie gniewem – nauczyła się tej techniki od kolegi
z uczelni w Oregonie wykładającego psychologię kognitywną. Zastąp
uczucie bezradności uczuciem dającym siłę.
Podziałało. Myślała o Silu i robiło się jej coraz goręcej – był taki
chamski, arogancki, irytujący, cholernie bezmyślny.