Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Nazywany “Zwierciadłem” samolot - przebudowany boeing 707, skądinąd dwudziestopięcioletni staruszek - miał na pokładzie generała lotnictwa i pełny, choć szczupły sztab. Kiedy maszyna podrywała się w ciemne niebo, ożyły pokładowe radiostacje i łącza sztabowe. Dowódca załogi nie wiedział jeszcze, skąd się wzięło całe zamieszanie. Na ziemi przygotowywały się już do lotu trzy identyczne maszyny.
- Co jest grane, Chuck? - zapytał naczelny dowódca SAC-u, wchodząc do sali. Miał na sobie cywilne ubranie, nie zdążył też zawiązać sznurowadeł.
- Eksplozja jądrowa w Denver, a zaraz po niej zerwała się łączność z satelitami komunikacyjnymi. Dopiero się o tym dowiedzieliśmy. Kazałem bombowcom czekać na pasach. “Zwierciadło” właśnie wystartowało. Ciągle nie wiadomo, co się, kurwa, dzieje, tyle że Denver diabli wzięli.
- Niech startują - rozkazał dowódca Interwencyjnych Sił Strategicznych. Timmons wskazał gestem oficerowi łącznikowemu, by ten przekazał rozkaz. Dwadzieścia sekund później pierwszy B-1B oderwał się z hukiem od pasa lotniska McConnell.
Nie było czasu na dobre maniery. Kapitan piechoty morskiej wpadł bez pukania do domku prezydenta i rzucił Fowlerowi i Elliot dwie białe kurtki. Dopiero za nim zjawili się agenci z Tajnej Służby.
- Prędko, panie prezydencie! - ponaglił kapitan. - Śmigłowiec dalej zepsuty!
- Dokąd jedziemy? - zapytał Pete Connor, który z rozwianą marynarką nadbiegł w samą porę, by usłyszeć słowa kapitana.
- Do bunkra dowodzenia, chyba że każe pan gdzie indziej. Śmigłowiec nawalił - powtórzył kapitan i prawie wrzasnął na prezydenta: - No, chodźmy!
- Bob! - zawołała przestraszona Elizabeth. Nie miała pojęcia, co prezydent usłyszał przez telefon, widziała tylko, że Fowler pobladł, jakby miał zwymiotować. Obydwoje narzucili na siebie kurtki i wyszli na dwór. Na śniegu leżała drużyna żołnierzy piechoty morskiej, celując nabitą bronią w las. Następna szóstka rozstawiła się wokół łazika, którego silnik wył na jałowym biegu.
W bazie lotnictwa morskiego Annacostia pod Waszyngtonem piloci “Marine-Two” - po zabraniu prezydenta na pokład miał się on stać “Marine-One” - podrywali się w górę w groźnym śniegowym tumanie. Po kilku sekundach wzbili się ponad zadymkę i odzyskali widoczność. Pilot w randze majora skierował śmigłowiec na północny zachód, głowiąc się wciąż, co się dzieje. Ci, którzy wiedzieli cokolwiek, twierdzili, że wiedzą bardzo niewiele. Przez najbliższe minuty konkretne fakty nie miały jednak znaczenia, gdyż jak w każdej organizacji, w lotnictwie przećwiczono zawczasu nagłe alarmy. Dzięki temu w razie potrzeby udawało się zarazem wypełnić zadanie i uśmierzyć nieuchronną w takich wypadkach panikę, wynikającą z niebezpieczeństwa i niemożności podjęcia decyzji.
- Co, do diabła, mają w tym Denver, o czym powinienem wiedzieć? - pytał generał Kuropatkin w swojej podmoskiewskiej jamie.
- O niczym takim nie słyszałem - poinformował go szczerze oficer rozpoznania.
Ładną mam pomoc, pomyślał generał, dzwoniąc prosto do GRU, radzieckiego wywiadu wojskowego.
- Dyżurne centrum operacyjne - usłyszał w słuchawce. - Mówi generał Kuropatkin z moskiewskiego OPK.
- Wiem już, czemu dzwonicie - uspokoił go pułkownik z GRU.
- Co się tam dzieje w Denver? Czy mają tam składy atomowe albo cokolwiek takiego?
- Nie, generale. W pobliżu znajduje się arsenał Rocky Mountain, składowisko broni chemicznej w trakcie likwidacji. Przebudowują je na bazę dla rezerwistów, dla tej ich Gwardii Narodowej, składnicę czołgów i sprzętu technicznego. Pod Denver są zakłady Rocky Flats. Dawniej robiono tam części do bomb jądrowych, ale...
- Gdzie to jest? - przerwał mu Kuropatkin.
- Na północny zachód od miasta. O ile wiem, wybuch nastąpił w południowych dzielnicach Denver, generale.
- Owszem. Mówcie dalej.
- Zakłady Rocky Flats także są w trakcie rozbiórki. Według naszych informacji, na miejscu nie ma już żadnych materiałów nuklearnych.
- Może przewożono bomby przez Denver? Muszę coś wiedzieć! - zdenerwował się wreszcie generał.