Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Oczy Aes Sedai zalśniły w blasku ogniska, zanim się odwróciła w stronę rannych.
Egwene też do niego przyszła, ale tylko po to, by powiedzieć cichym, zjadliwym szeptem:
- Przestań robić wszystko, żeby ją zdenerwować!
Spojrzenie, jakie rzuciła w stronę stojącej obok niego Aviendhy, nie pozostawiało wątpliwości, kogo ma na myśli; poszła dalej pomagać Bair i Amys, zanim zdążył powiedzieć, że nic nie zrobił. Śmiesznie wyglądała z tymi dwoma warkoczykami zaplecionymi we wstążki. Aielowie też chyba tak uważali, bo niektórzy się śmiali za jej plecami.
Potykając się i dygocząc, odszukał swój namiot. Nigdy w życiu nie był równie zmęczony. Niewiele brakowało, by miecz się nie pojawił. Miał nadzieję, że to tylko zmęczenie. Czasami, kiedy sięgał do Źródła, nie znajdował tam nic, czasami zaś Moc nie chciała zrobić tego, czego pragnął, ale miecz pojawiał się prawie od samego początku właściwie bez udziału myśli. A dzisiaj, po raz pierwszy... To musiało być zmęczenie.
Aviendha uparła się, że odprowadzi go do namiotu; kiedy się obudził następnego ranka, siedziała na zewnątrz ze skrzyżowanymi nogami, ale już bez włóczni i tarczy. Niezależnie od tego, czy szpiegowała, ucieszył go jej widok. Wiedział przynajmniej, kim i czym ona jest, wiedział, co do niego czuje.
ROZDZIAŁ 7
SKRYTE OBLICZA
Ogród Srebrnych Wiatrów nie był żadnym ogrodem, lecz ogromnym składem win, zbyt zresztą dużym, niż by to sugerowała nazwa "skład"; mieścił się na szczycie wzgórza w samym środku Calpene, najbardziej wysuniętego na zachód z trzech półwyspów Tanchico, poniżej Wielkiego Kręgu. Nazwę swą częściowo przynajmniej zawdzięczał wiatrom, których podmuchy dolatywały do wypolerowanych kolumn i balustrad z marmuru w zielone żyłki, zastępujących jedną ścianę budowli aż po najwyższe piętro. W razie deszczu można było opuścić zasłony z impregnowanego jedwabiu złotej barwy. Od tej strony zbocze wzgórza urywało się stromo, dzięki czemu ze stołów stojących przy balustradzie roztaczał się wyraźny widok, ponad lasem białych kopuł i iglic, na wielki port, zatłoczony obecnie większą liczbą statków niż kiedykolwiek. Tanchico rozpaczliwie potrzebowało wszystkiego, a ponadto posiadało złoto, które zeń można było wyciągać dopóty, dopóki złoto i czas się nie skończą.
Przed nastaniem burzliwych czasów, "Ogród Srebrnych Wiatrów" dzięki pozłacanym lampom i sklepieniom, w których osadzono mosiężne zdobienia, wypolerowane do złotego połysku, dzięki usługującym kobietom i mężczyznom, wybranym do tej pracy za sprawą ich gracji, urody i dyskrecji, był najdroższym składem win w mieście jeszcze przed kłopotami. Teraz jego istnienie uważano za coś skandalicznego. Ci jednak, którzy obracali niebotycznymi sumami, wciąż tutaj bywali, a także ci, którzy posiadali władzę i wpływy, czy też tak im się wydawało. W pewnym sensie tych wszystkich rzeczy obecnie ubyło, w innym zaś było ich wszak więcej.
Wszystkie stoły otoczone były niskimi parawanami, tworzącymi rodzaj wysepek na zielonych i złotych płytkach posadzek. Każde skrzydło parawanu pokrywały ażurowe rzeźbienia, dzięki którym nikt nie mógł niezauważenie podsłuchiwać, były zaś dostatecznie wysokie, by skryć przed ewentualnym przypadkowym spojrzeniem przechodzących obok osób. Mimo to jednak goście zazwyczaj przychodzili tutaj w maskach, zwłaszcza ostatnimi czasy, a niektórzy, ci najbardziej ostrożni, chcąc uniknąć rozpoznania, stawiali obok swych stołów osobistych strażników, również zamaskowanych. I pozbawionych języków, jak głosiły plotki, odnoszące się do tych, których ostrożność graniczyła z paranoją. Żaden ze strażników nie był na pozór uzbrojony; właścicielka "Ogrodu Srebrnych Wiatrów", szczupła kobieta w nieokreślonym wieku, o imieniu Selindrin, nie pozwalała obecnie, by wnoszono z ulicy broń. Wprowadzonej przez nią zasady nie łamano, w każdym razie nie otwarcie.
Egeanin, znad blatu stołu obok balustrady, przy którym zwykła przesiadywać, przypatrywała się statkom stojącym w porcie, w szczególności tym, na których właśnie stawiano żagle. Widząc je, czuła przemożną tęsknotę, by znów wrócić na pokład i móc wydawać rozkazy. Nigdy się nie spodziewała, że obowiązek przymusi ją do czegoś takiego.
Odruchowo poprawiła aksamitną maskę, która kryła górną połowę twarzy; czuła się w niej idiotycznie, ale musiała do pewnego stopnia wtopić się w otoczenie. Maska - niebieska, dopasowana do jedwabnej szaty z wysokim kołnierzem - oraz sama szata i ciemne włosy, sięgające teraz do ramion, stanowiły ustępstwa, na które poszła. Udawanie mieszkanki Tarabon nie było konieczne - Tanchico pękało w szwach od uchodźców, między innymi licznych obcokrajowców, wessanych przez zawieruchę, jaka ogarnęła kraj - zresztą i tak przekraczałoby to jej siły. Ci ludzie byli jak zwierzęta, nie znali ani dyscypliny, ani porządku.
Zdjęta żalem, odwróciła wzrok od portu, by spojrzeć na swego współbiesiadnika, człowieka o wąskiej twarzy, na której nieustannie gościł chciwy, szczurzy uśmieszek. Postrzępiony kołnierz Floriana Gelba nie pasował do "Ogrodu Srebrnych Wiatrów". Poza tym człowiek ten miał denerwujący zwyczaj bezustannego wycierania dłoni o kaftan. Zawsze spotykała się z nimi w tym miejscu, z tymi płaszczącymi się, małymi ludźmi, z którymi była zmuszona wchodzić w układy. To stanowiło ich nagrodę, a jednocześnie było znakomitym sposobem onieśmielania ich.
- Co masz dla mnie, Gelb?
Ponownie wytarł dłonie i położył na stole zgrzebny, jutowy worek, potem spojrzał na nią z niepokojem. Postawiła worek na posadzce, tuż przy stopach i dopiero wtedy go otworzyła. W środku leżała a’dam ze srebrzystego metalu, obręcz i bransoleta połączone smyczą, przemyślnie wykonane i zmontowane. Zamknęła worek i ułożyła go na podłodze. Łącznie z tą Gelb odzyskał w sumie już trzy sztuki, to było o wiele więcej niż pozostali.
- Bardzo dobrze, panie Gelb. - Ponad stołem powędrowała mała sakiewka; Gelb ukrył ją w zanadrzu kaftana takim ruchem, jakby kryła koronę Cesarzowej, a nie garść srebra. Masz coś jeszcze?