Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.– Zala Embuay? – spytałem, najbardziej oficjalnym tonem, na jaki mnie było stać...— Co mam zrobić? — spytał, bez wahania oddając się w jej ręce...– Kapitanie, a czym my byliśmy w Marshadzie? Albo w Q’Nkok? – spytał Roger, wzruszając ramionami...– To jeden z tych, których widzieliśmy w Guadalupe? – spytała Kayla szeptem..."Niech się Błękitne nimi zajmą i po sprawie!"- Co się stało? - spytał Ragan, zaś Uno dodał przepra­szającym tonem:- Nie powinienem był...- Czy Digby wiedział, że przepadnie mu spadek? - spytała w końcu...- Co teraz, Varian? - spytał Paskutti, gdy wydostali się z zagrody...- I co sądzisz o napoju? - spytała...- Kto to jest, Corumie? - spytała Rhalina...Czyżby popełniła jakiś błąd tam na dole podczas ich Uzdrawiania? Merilille negocjowała traktaty i pośredniczyła w dysputach między narodami; w Białej Wieży...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.


Oczy Aes Sedai zalśniły w blasku ogniska, zanim się od­wróciła w stronę rannych.
Egwene też do niego przyszła, ale tylko po to, by powie­dzieć cichym, zjadliwym szeptem:
- Przestań robić wszystko, żeby ją zdenerwować!
Spojrzenie, jakie rzuciła w stronę stojącej obok niego Aviend­hy, nie pozostawiało wątpliwości, kogo ma na myśli; poszła dalej pomagać Bair i Amys, zanim zdążył powiedzieć, że nic nie zrobił. Śmiesznie wyglądała z tymi dwoma warkoczykami zaplecionymi we wstążki. Aielowie też chyba tak uważali, bo niektórzy się śmiali za jej plecami.
Potykając się i dygocząc, odszukał swój namiot. Nigdy w życiu nie był równie zmęczony. Niewiele brakowało, by miecz się nie pojawił. Miał nadzieję, że to tylko zmęczenie. Czasami, kiedy sięgał do Źródła, nie znajdował tam nic, cza­sami zaś Moc nie chciała zrobić tego, czego pragnął, ale miecz pojawiał się prawie od samego początku właściwie bez udziału myśli. A dzisiaj, po raz pierwszy... To musiało być zmęczenie.
Aviendha uparła się, że odprowadzi go do namiotu; kiedy się obudził następnego ranka, siedziała na zewnątrz ze skrzy­żowanymi nogami, ale już bez włóczni i tarczy. Niezależnie od tego, czy szpiegowała, ucieszył go jej widok. Wiedział przy­najmniej, kim i czym ona jest, wiedział, co do niego czuje.
ROZDZIAŁ 7
SKRYTE OBLICZA
Ogród Srebrnych Wiatrów nie był żadnym ogro­dem, lecz ogromnym składem win, zbyt zresztą dużym, niż by to sugerowała nazwa "skład"; mieścił się na szczycie wzgórza w samym środku Calpene, najbardziej wysuniętego na zachód z trzech półwyspów Tanchico, poniżej Wielkiego Kręgu. Na­zwę swą częściowo przynajmniej zawdzięczał wiatrom, któ­rych podmuchy dolatywały do wypolerowanych kolumn i ba­lustrad z marmuru w zielone żyłki, zastępujących jedną ścianę budowli aż po najwyższe piętro. W razie deszczu można było opuścić zasłony z impregnowanego jedwabiu złotej barwy. Od tej strony zbocze wzgórza urywało się stromo, dzięki czemu ze stołów stojących przy balustradzie roztaczał się wyraźny widok, ponad lasem białych kopuł i iglic, na wielki port, za­tłoczony obecnie większą liczbą statków niż kiedykolwiek. Tanchico rozpaczliwie potrzebowało wszystkiego, a ponadto posiadało złoto, które zeń można było wyciągać dopóty, dopóki złoto i czas się nie skończą.
Przed nastaniem burzliwych czasów, "Ogród Srebrnych Wiatrów" dzięki pozłacanym lampom i sklepieniom, w któ­rych osadzono mosiężne zdobienia, wypolerowane do złote­go połysku, dzięki usługującym kobietom i mężczyznom, wy­branym do tej pracy za sprawą ich gracji, urody i dyskrecji, był najdroższym składem win w mieście jeszcze przed kłopo­tami. Teraz jego istnienie uważano za coś skandalicznego. Ci jednak, którzy obracali niebotycznymi sumami, wciąż tutaj bywali, a także ci, którzy posiadali władzę i wpływy, czy też tak im się wydawało. W pewnym sensie tych wszystkich rze­czy obecnie ubyło, w innym zaś było ich wszak więcej.
Wszystkie stoły otoczone były niskimi parawanami, two­rzącymi rodzaj wysepek na zielonych i złotych płytkach posa­dzek. Każde skrzydło parawanu pokrywały ażurowe rzeźbienia, dzięki którym nikt nie mógł niezauważenie podsłuchiwać, były zaś dostatecznie wysokie, by skryć przed ewentualnym przy­padkowym spojrzeniem przechodzących obok osób. Mimo to jednak goście zazwyczaj przychodzili tutaj w maskach, zwła­szcza ostatnimi czasy, a niektórzy, ci najbardziej ostrożni, chcąc uniknąć rozpoznania, stawiali obok swych stołów osobistych strażników, również zamaskowanych. I pozbawionych języ­ków, jak głosiły plotki, odnoszące się do tych, których ostroż­ność graniczyła z paranoją. Żaden ze strażników nie był na pozór uzbrojony; właścicielka "Ogrodu Srebrnych Wiatrów", szczupła kobieta w nieokreślonym wieku, o imieniu Selindrin, nie pozwalała obecnie, by wnoszono z ulicy broń. Wpro­wadzonej przez nią zasady nie łamano, w każdym razie nie otwarcie.
Egeanin, znad blatu stołu obok balustrady, przy którym zwykła przesiadywać, przypatrywała się statkom stojącym w porcie, w szczególności tym, na których właśnie stawiano żagle. Widząc je, czuła przemożną tęsknotę, by znów wrócić na pokład i móc wydawać rozkazy. Nigdy się nie spodziewała, że obowiązek przymusi ją do czegoś takiego.
Odruchowo poprawiła aksamitną maskę, która kryła górną połowę twarzy; czuła się w niej idiotycznie, ale musiała do pewnego stopnia wtopić się w otoczenie. Maska - niebieska, dopasowana do jedwabnej szaty z wysokim kołnierzem - oraz sama szata i ciemne włosy, sięgające teraz do ramion, stano­wiły ustępstwa, na które poszła. Udawanie mieszkanki Tarabon nie było konieczne - Tanchico pękało w szwach od uchodźców, między innymi licznych obcokrajowców, wessanych przez za­wieruchę, jaka ogarnęła kraj - zresztą i tak przekraczałoby to jej siły. Ci ludzie byli jak zwierzęta, nie znali ani dyscypliny, ani porządku.
Zdjęta żalem, odwróciła wzrok od portu, by spojrzeć na swego współbiesiadnika, człowieka o wąskiej twarzy, na której nieustannie gościł chciwy, szczurzy uśmieszek. Postrzępiony kołnierz Floriana Gelba nie pasował do "Ogrodu Srebrnych Wiatrów". Poza tym człowiek ten miał denerwujący zwyczaj bezustannego wycierania dłoni o kaftan. Zawsze spotykała się z nimi w tym miejscu, z tymi płaszczącymi się, małymi ludźmi, z którymi była zmuszona wchodzić w układy. To stanowiło ich nagrodę, a jednocześnie było znakomitym sposobem onie­śmielania ich.
- Co masz dla mnie, Gelb?
Ponownie wytarł dłonie i położył na stole zgrzebny, jutowy worek, potem spojrzał na nią z niepokojem. Postawiła worek na posadzce, tuż przy stopach i dopiero wtedy go otworzyła. W środku leżała a’dam ze srebrzystego metalu, obręcz i bran­soleta połączone smyczą, przemyślnie wykonane i zmontowa­ne. Zamknęła worek i ułożyła go na podłodze. Łącznie z tą Gelb odzyskał w sumie już trzy sztuki, to było o wiele więcej niż pozostali.
- Bardzo dobrze, panie Gelb. - Ponad stołem powędro­wała mała sakiewka; Gelb ukrył ją w zanadrzu kaftana takim ruchem, jakby kryła koronę Cesarzowej, a nie garść srebra. ­Masz coś jeszcze?