Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.Wyczuła bliżej nieokreślone podobieństwo — uczucie wcze­śniejszej znajomości - kiedy nawiązany został kontakt i prze­szył ją dreszcz grozy...oraz trzy aksamitne woreczki — jeden z suszonymi liśćmi laurowymi, drugi z kłującymi igłami cedrowymi oraz trzeci pełen ciężkiej soli...Tego samego wieczora wędrowny rękopis Szaleństwa Almayera został wypakowany i położony bez ostentacji na biurku w moim pokoju, w gościnnym pokoju, który —...Potem każdy po kolei zaglądał do środka, rozchy­lał płaszcze i — cóż, wszyscy, łącznie z Łucją, mogli sobie obejrzeć najzwyklejszą w świecie...Kiedy T’lion wrócił, przytrzymał Tai żeby mogła oprzeć dłonie na boku Golantha, unikając śladów po pazurach na prawej łopatce, które — gdyby były...piknikiem nad Bugiem, który doprawdy nie miał nic wspólnego ani z dekoratorstwem, ani z anestezjologią — no, może o tyle miał, że za jego pomocą Idzia...— Idź więc, i to szybko! Coś mi zaczyna świtać we łbie! Pruski oficer w cywilnym ubraniu, szpieg Juareza i jeszcze dwaj inni, o których nic nie wiemy! To by był...Więc sarenka zaczęła opowiadać o sobie:— Mieszkałam sobie spokojnie w wielkim lesie z tamtej strony...„To tylko założenie, że on tam jest, tylko taka możliwość — mówił do siebie...Dwudziestego Trzeciego Dnia spostrzegł coś dziwnego — oto kombinezon, który otrzymał od Strażników ciasno opinał jego ciało, a przecież z początku był...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.

Najlepiej za ogon. A ty jak się miewasz, Albercie? W do-
mu wszystko dobrze?
— Obawiałem się odry, ale już jest w porządku. Lekarz mówi, że to pokrzywka po
truskawkach.
— No i dobrze — zamknął temat Tommy.
Poszedł na górę, pogwizdując pod nosem. Ogolił się, umył i rozejrzał po sypialni.
Wyglądała dziwnie pusto, jak to bywa z niektórymi wnętrzami opuszczonymi przez
użytkownika, gdzie aż w oczy bije chłód… Wszystko było porządnie poukładane i wy-
sprzątane. Tommy pomyślał smutno, że tak chyba muszą czuć się wierne psy po wyjeź-
dzie pani… Sypialnia sprawiała wrażenie, jakby Tuppence nigdy w niej nie mieszkała.
Ani rozsypanego pudru, ani otwartej książki odłożonej grzbietem do góry…
— Proszę pana?
88
89
W progu stał Albert.
— No?
— Zaczynam się martwić o tego kurczaka.
— Do diabła z kurczakiem! Zdaje się, że działa ci na nerwy.
— Cóż, przejmuję się tak samo jak pan. Nie powinna być później niż o ósmej.
— Też tak uważam. — Tommy spojrzał na zegarek. — Dobry Boże, jest już po wpół
do dziewiątej?
— Tak, proszę pana. A ten kurczak…
— Daj spokój, Albercie, po prostu wyjmij go z piecyka i podziel na nas dwóch. Do-
brze jej tak! To ma być „przed obiadem”?!
— Oczywiście niektórzy jadają później. Kiedyś byłem w Hiszpanii i proszę mi wie-
rzyć, nie dostanie się tam nic do jedzenia przed dziesiątą. Dziesiątą wieczorem! Co za
naród, ani krzty kultury!
— Aha — zgodził się z roztargnieniem Tommy. — Nawiasem mówiąc, nie wiesz cza-
sem, gdzie ona właściwie była przez cały ten czas?
— Znaczy się, pani? Nie wiem. Pewnie kręciła się tu i tam. Z początku chciała jeździć
w różne miejsca pociągiem, z tego, co zrozumiałem. Ciągle przeglądała rozkłady jazdy
i tak dalej.
— Dobrze, w końcu każdy zabawia się na swój sposób. Moja żona, jak się zdaje, naj-
bardziej lubi podróże pociągami. Swoją drogą, gdzie ona się podziewa? Jak nic, siedzi
w damskiej poczekalni w Little Dither on the March.
— Przecież wiedziała, że pan dziś przyjeżdża, prawda? Więc jakoś tu dotrze. Na pew-
no.
Tommy zrozumiał, że właśnie ofiarowano mu akt lojalności. On i Albert złączyli swe
siły i wspólnie potępili Tuppence, która wskutek swych flirtów z Brytyjskimi Kolejami
nie wróciła na czas do domu i lekceważąc swe obowiązki, nie zgotowała strudzonemu
mężowi stosownego powitania.
Albert poszedł do kuchni uwolnić kurczaka od zagrażającej mu kremacji w piekar-
niku.
Tommy, który już miał udać się za nim, zatrzymał się nagle wpół kroku i spojrzał
w stronę kominka. Postąpił parę kroków i ogarnął wzrokiem wiszący na ścianie obraz.
Śmieszne, że Tuppence tak mocno obstawała przy tym, jakoby widziała przedtem ów
dom. On, Tommy, z całą pewnością go nie widział. Zresztą to całkiem zwyczajny dom,
jakich wiele.
Wspiął się na palce, ale że nie miał dobrej perspektywy, zdjął obraz ze ściany, by
przyjrzeć mu się lepiej przy świetle. Cichy, spokojny dom. Na dole podpis artysty — na-
zwisko zaczynało się na B, dalej nie dawało się dokładnie odcyfrować. Bosworth… Bo-
uchier… Tommy wziął lupę, by zbadać rzecz dokładnie. W tym momencie w hallu roz-
88
89
legł się wesoły dźwięk krowiego dzwonka. Albert z wielkim uznaniem odniósł się do szwajcarskich dzwonków, które Tommy i Tuppence przywieźli kiedyś z Grindelwaldu,
i po pewnym czasie stał się prawdziwym wirtuozem owego instrumentu. Obiad na sto-
le… Tommy posłusznie zszedł do jadalni. Dziwne, że Tuppence dotąd się nie zjawiła.
Nawet jeśli złapała gumę, co wydawało się prawdopodobne, powinna zadzwonić i wy-
tłumaczyć spóźnienie.
— Mogłaby się domyślić, że się niepokoję — powiedział do siebie.
Oczywiście tak naprawdę nigdy się nie martwił o żonę. Z nią zawsze wszystko było
w porządku. Albert jednak nie podzielał tego zdania.
— Mam nadzieję, że nie miała wypadku — zauważył, podając Tommy’emu półmi-
sek z kapustą.
— Zabierz to. Dobrze wiesz, że nie znoszę kapusty. Co za pomysł z tym wypadkiem?
Przecież jest dopiero wpół do dziesiątej.
— Dzisiejsze drogi to czysty horror. Każdy może mieć wypadek.
Zadzwonił telefon.
— To ona! — krzyknął Albert.
Czym prędzej odstawił półmisek na kredens i wybiegł z pokoju.
Tommy także zostawił talerz z kurczakiem i pośpieszył do hallu, wołając: „Już odbie-
ram”, ale Albert go wyprzedził.
— Tak? Tak, pan Beresford jest w domu, już podchodzi. — Obrócił się do Tommy’e-
go. — Jakiś doktor Murray do pana.
— Doktor Murray? — Tommy zastanawiał się przez chwilę. Nazwisko wydało mu się
znajome, ale jakoś nie potrafił sobie przypomnieć, kto to taki. Jeśli Tuppence miała wy-
padek… Nagle go olśniło. To przecież doktor Murray opiekował się staruszkami w Sło-
necznych Wzgórzach. Pewnie chodzi o jakieś formalności związane z pogrzebem ciotki
Ady. Tommy, prawdziwe dziecko swoich czasów, od razu pomyślał o takich czy innych
dokumentach — o czymś, co on albo doktor Murray muszą podpisać.
— Halo, tu Beresford.
— O, cieszę się, że pana złapałem. Pamięta mnie pan, mam nadzieję? Opiekowałem
się pańską ciotką, panną Fanshawe.
— Tak, oczywiście. Czym mogę panu służyć?
— Chciałbym zamienić z panem kilka słów. Może moglibyśmy się spotkać w mie-
ście któregoś dnia?
— Czemu nie, bardzo chętnie. A… czy chodzi o coś, czego nie można powiedzieć
przez telefon?
— To raczej nie jest sprawa na telefon. Wprawdzie nie ma wielkiego pośpiechu, ale
chciałbym z panem pogadać.
— Mam nadzieję, że to nic złego? — spytał Tommy, zachodząc w głowę, skąd mu się
90
91
wzięło takie przypuszczenie. Dlaczego miałoby chodzić o coś złego?
— Nie, właściwie nie. Być może robię z igły widły, prawie na pewno tak jest. Ale
w Słonecznych Wzgórzach dzieją się dziwne rzeczy.
— Chyba nie chodzi o panią Lancaster?
— O panią Lancaster? — lekarz zdawał się zaskoczony. — Ach, nie. Ona wyjechała
jakiś czas temu, jeszcze przed śmiercią pańskiej ciotki. To coś zupełnie innego.
— Nie było mnie w domu, dopiero co wróciłem. Zadzwonię do pana jutro rano, to
się umówimy, dobrze?
— W porządku. Podam panu numer, do dziesiątej będę w ambulatorium.
— Złe wieści? — spytał Albert, gdy Tommy wrócił do jadalni.