Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Menu
składało się z dużej ilości ciapato czyli blinów smażonych na jakimś tłuszczu. Jest to jedyna
forma hinduskiego chleba. Chleb europejski na tu dostać tylko w tzw. angielskich sklepach pod
dziwną nazwą double bread (chleb podwójny). Poza tym stół literalnie tonął w niezliczonej
ilości maleńkich mosiężnych miseczek pełnych pieprznego gulaszu lub kruchych, także
pieprzonych ciastek. Porcje były tak mikroskopijne, że na dobrą sprawę pomieściłbym w moim
wygłodzonym żołądku wszystkie naraz. Niestety, nie dano nam ani łyżki, ani noża, ani widelca.
Zjadaliśmy więc palcami jak inni.
Nawet uniwersytet nie potrafi przekonać tych ludzi o większej łatwości zmywania metalu niż
skóry. Jakże wyżej pod tym względem stoją Chińczycy i Japończycy ze swoją akrobatyczną
żonglerką stołowymi pałeczkami.
Wieczór wypadł dziś ciepły, więc spacer w płóciennym garniturze nie sprawia przykrości. Idę
sam za grupą przyjaciół, upojony zgiełkiem i kolorami lamp. Chłopcy donżuańsko bawią
Pimpę, kontenci z rzadkiej okazji rozmawiania z kobietą. Jeden z nich, uwodzicielski i
przystojny brunet, o którym w Polsce wydano by opinię lowelasa, przyznał się szczerze (co
zresztą potwierdzili przyjaciele), że po raz pierwszy ma sposobność dotykać dłoni kobiecej.
Ocean
Stojąc na molo portowym, trudno jest określić kierunek wiatru. Pobliskie domy wpływają na
jego ciągłą zmianę. Sam kapitan portu nic nam doradzić nie może. Obserwujemy z daleka
dymy parostatków, ale i te niewiele nam mówią. Widocznie odbity od skał wiatr tworzy
warstwowe, przeciwne sobie prądy. Patrzymy jednak w przyszłość z prawdziwie polskim
optymizmem.
Tragarze wynieśli Pacyfistą z hangaru, a obok złożyli olbrzymią kupę smętnie już
wyglądających manatków.
Wypłowiałe to wszystko od słońca, poplamione, porwane i nie prestiżowe. Spieszymy więc z
chowaniem kompromitującego dobytku w otwory luków. Gromada widzów zwiększa się z
każdą chwilą. Wszyscy Hindusi, z którymi zamieniliśmy w Karaczi chociaż słówko, przyszli
teraz nad brzeg i manifestacyjnie grają rolę serdecznych przyjaciół. Są uczynni i wylewni. Co
chwila ktoś podnosi jakiś przedmiot, podtrzymuje linki, podaje wiosła, jednym słowem pragnie
okazać się w czymś pomocny i uprzejmy. Stosunek ten nuży nas i w duchu marzymy o chwili
odjazdu.
Mieliśmy wyruszyć wczesnym rankiem, ale w praktyce jak zwykle wypadło inaczej. Już było
niedaleko południa, gdy podszedłem do Husseina z wyciągniętą pożegnalnie dłonią. Miał łzy w
oczach. Ja również. Był to najsympatyczniejszy z dotychczas poznanych przyjaciół. Mimo
słabej znajomości angielskiego porozumiewaliśmy się z nim wyśmienicie.
Pożegnalne wzruszenie objęło nie tylko Husseina, inni towarzysze także pocierali nosy.
Czuliśmy się nawet trochę głupio z racji braku wylewnej wzajemności, Wyciskałem łzy, jak
mogłem, nic jednak nie wychodziło. Potem nieraz podziwiałem sentymentalnych Hindusów.
Nie wiem, co ich zawsze tak brało za serce, chyba nasz bezpośredni i naturalny stosunek do
ludzi. Nawykli do angielskiego lekceważenia, roztkliwiali się
nad naszą „dobrocią”.
Nareszcie, obdarzeni paczkami słodkiej prowizji wsiadamy do kajaka. Ale... co to?... Skąd?...
Dlaczego? W środku pełno wody, wszystkie rzeczy pływają. Worki papierowe rozmokły. Nic
nie rozumiem.
„Skończony bęcwał! Skończony osioł!” — łaję siebie w duchu. Żeby po tylu latach praktyki
wioślarskiej, po tylu przygodach zapomnieć o elementarnych praw słonecznego żaru, o tym, że
drzewo się rozsycha i łódź bez wody rozpada się na szczapy.
Rzecz oczywista: wszystkie szpary zieją teraz rozpaczą pragnienia i nie ma mowy o
utrzymaniu się na powierzchni. Jeszcze chwila, a na oczach zebranych tłumów odegramy tra-
gedię tonących.
Z mokrym siedzeniem wyłazimy smętnie na brzeg. Trzeba myśleć o reperacji większych dziur,