Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Czekał więc – częstując kawą, podsuwając
herbatniki.
Kileń jednak krąży uparcie: syn, dom, żona, syn, dom...
Szper zdecydował się wreszcie przerwać ten monolog. Zapytał: jak idzie
rozpracowanie
inżyniera? – formułując pytanie najbardziej ogólnikowo, by Kileń nie wyczuł, iż
po departamencie
rozchodzą się echa o kłopotach związanych z realizacją tak dobrze pomyślanego
planu.
Kileń zbagatelizował to pierwsze pytanie – dalej mówił o sztuce teatralnej, na
której byli
razem z żoną, o przeczytanej ostatnio powieści i znowu o synku i jego
problemach. Raptem
zatoczył ogromne koło. W jednym zdaniu, bez logicznego związku, przesunął
zwrotnicę rozmowy.
Dopadł Suchowilka. O pracy własnej – ani słowa. Zaczął natomiast opowiadać Szpe-
rowi dzieje pewnej okupacyjnej przygody – zastrzegł się: czy wolno nazywać to
przygodą? –
inżyniera Pawła Suchowilka.
Szper potrafił słuchać. Bezbłędnie wyczuwał brzegi i dno zwierzeń. Od pierwszych
zdań
wiedział już, że Kileń przyszedł do niego, by opowiedzieć mu tę właśnie
historię. Choć sens
opowiadania długo nie był jeszcze dla Szpera jasny.
Dzieje klęski – nazwał to Kileń. Albo inaczej, nieco lżej – dzieje porażki.
Szper uśmiechnął
się z pewnym lekceważeniem:
– Nie powinieneś przesadzać, nie nadawaj temu wymiaru zbyt poważnego. Biorąc pod
uwagę tło historyczne wydarzenia, uczulenie inżyniera... Nie...
Szper nie pojmował, dlaczego Kileń tak akcentuje znaczenie tej historii, ani
bardziej ważkiej,
ani bardziej znaczącej niż miliony innych okupacyjnych tragedii. Nic więcej, nic
więcej.
Kileń nadużywał przymiotników i był podniecony.
W drugiej połowie okupacji inżynier Paweł Suchowilk zajmował się organizacją
kontaktów
delegatury z zagranicą. Z wyłączeniem sieci radiowej – o tę troszczyli się inni.
Jemu
podlegała organizacja tras przerzutowych, punktów kontaktowych, placówek
zaopatrujących
kurierów w prawdziwe i fałszywe dokumenty, pieniądze, papiery. Jego kontakty, z
których
potem sam skorzystał w czterdziestym piątym uciekając z kraju, na południu
sięgały przez
Budapeszt na Bałkany, aż do Stambułu, na północy przez porty bałtyckie do
Sztokholmu, na
zachodzie – przez Berlin i Paryż – aż do Szwajcarii i Portugalii. Ładna robota –
nie ulega
wątpliwości. Kileń wartościował zawodowo. Bywały wsypy, donosy i zdrady. Kłopoty
typowe
i normalne. Nie one mogły wstrząsnąć Suchowilkiem. Nic o nich chciał Kileń
opowiedzieć
Szperowi.
Rzecz banalna. Pewnego dnia znajomi z konspiracji zwrócili się do Pawia
Suchowilka –
istotne, iż do niego najzupełniej osobiście, a nie oficjalnie, jako do szefa
placówki łączności –
z gorącą prośbą, by ułatwił ucieczkę z Generalnego Gubernatorstwa, a więc ocalił
życie, trojgu
Żydom. Dwóm kobietom i jednemu mężczyźnie. Ludziom w sile wieku. On – doktor R.,
przed wojną znakomicie zapowiadający się chirurg. One – jego żona oraz ich
przyjaciółka,
nasza towarzyszka O. Kileń posługiwał się literami zamiast nazwisk – powtarzał
je za Suchowilkiem.
W teczce inżyniera, w materiałach bezpieczeństwa, znajdują się pełne imiona i
nazwiska. Suchowilk został lojalnie, ale czy potrzebnie? – uczyniono to, aby
uniknąć jakichkolwiek
dwuznaczności – poinformowany, że towarzyszka O. należy do PPR. Proszono, by
przerzucił ich na południe, na Węgry, gdzie jesienią czterdziestego roku można
się było ukryć
lepiej niż w Gubernatorstwie. Antysemityzm tamtejszy nie stwarzał jeszcze
niebezpieczeństwa
dla życia, zwłaszcza uchodźcom z Polski, nie rzucającym się w oczy swym
wyglądem.
Suchowilk podjął się przerzutu. Przyjął opiekę nad trojgiem ludzi. Przygotowania
do drogi
miały trwać parę dni, a że troje prześladowanych już się spaliło w swoich
melinach – Suchowilk
ofiarował im schron tymczasowy. Nie mógł czy też nie chciał wykorzystywać
tajnych
lokali delegatury – poprosił o przysługę swych starych przyjaciół; znajomość
sprzed wojny
kontynuowana była przez cały czas okupacji. Niegdyś związani z tym samym
ugrupowaniem
politycznym co inżynier, podczas wojny przeszli ewolucję poglądów, jeżeli nie
politycznych,
to moralnych i ludzkich. Suchowilk zadecydował, że w mieszkaniu bezdzietnego
małżeństwa
chwilowi podopieczni znajdą lepsze schronienie.
On sam już wtedy nie mieszkał z rodziną – lecz gdzieś u ludzi, zgodnie z
obyczajem większości
zawodowych konspiratorów.
Państwo W. zgodzili się natychmiast, chociaż mieszkanie nie było przygotowane do
ukrywania
kogokolwiek. Dwa amfiladowe pokoje bez żadnych zabezpieczeń. Ale to wszystko
miało trwać cztery, pięć, sześć dni najdłużej – obiecywał Suchowilk. Dozorca
dużej kamienicy
był człowiekiem absolutnie zaufanym, konspirował w którejś z organizacji i jego
rzetelność
lokatorzy sprawdzili niejednokrotnie.
Troje nieszczęśliwych przyjęto najbardziej serdecznie. Panowie nocowali w jednym
pokoju,
panie w drugim. Sytuacja mniej konspiracyjna, bardziej towarzyska. Po prostu –
goście,
których nie pytano, jak długo pragną bawić.
Suchowilk przychodził codziennie. Z popołudniową wizytą. Zawsze z jakimś
prezentem.
Paniom kwiatki, panom – buteleczkę. Był aż zabawny w celebrowaniu tej sprawy.
Na tych trojgu uciekinierach zależało Suchowilkowi zupełnie wyjątkowo. Do tej
pory
wszystkie prośby o pomoc dla Żydów – było ich dużo – zgłaszano doń poprzez
organizację,