Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Dziękuję wam, towarzysze, nieszczęśni samobójcy, dziękuję ci, Moszek, i tobie, nieznajomy kolego, który obracałeś za mnie korbę studni, dziękuję, Abramle, za gorące kartofle, które dodały siły moim palcom i dłoniom. Dziękuję ci, narodzie mój! Dziękuję wszystkim zwłokom w rowach i wam, dzieci, które udusiłem własnymi rękami, aby wam oszczędzić śmierci pod zwałami wilgotnych trupów, dziękuję, że daliście mi wiarę w siebie i ciężarówkę, która mnie wiezie. Trzęsę się pod tobą, maszyno, niemiłosiernie, ale uczepiłem się ciebie mocno i nie ma siły, która by mnie oderwała. Śmiało, Marcin, śmiało, Mietek!
Jechaliśmy po gruzłowatym piasku z warkotem motoru i smakiem kurzu w ustach. Wreszcie ciężarówka zatrzymała
się. Dokoła rozległy się wrzaski, przekleństwa, jak zawsze podczas apelu. Usłyszałem stuk ich buciorów; widocznie zeskoczyli na ziemię. Ale musiałem czekać. Chwytały mnie bolesne kurcze, ściągały mi mięśnie tak, że ledwie mogłem poruszać palcami, i gdyby nie dwa paski, które podtrzymywały mnie na wysokości szyi ł łydek, byłbym niewątpliwie spadł na ziemię. Wytrzymałem jednak. Słyszałem rozmowy i kroki koło ciężarówki, potem nagle ściemniło się i w obozie zapadła cisza. Czekałem jeszcze. Światła reflektorów omiatały zasieki; od czasu do czasu trzaskały drzwi któregoś baraku i jakieś głosy nawoływały po niemiecku. Rozluźniłem jeden z popręgów i osunąłem się na dół. Co za rozkosz dotykać ziemi, wyciągnąć się na tym piasku, który stał się grobem moich najbliższych, a mnie przyjmuje tak życzliwie! Przylgnąłem do tej ziemi całym ciałem, objąłem ją obolałymi ramionami, wtuliłem w nią zdrętwiały kark. Wiedziałem, że muszę być ostrożny, więc znów uczepiłem się ciężarówki, opadając na ziemię tylko chwilami, gdy obawiałem się, że zacznę krzyczeć z bólu. Rozciągnąłem się właśnie na plecach, gdy usłyszałem nagle odgłos stąpania. Nie zdążyłbym już uczepić się podwozia; chwyciłem buteleczkę cyjanku, którą dostałem od Moszka, gotów podnieść ją do ust. Nie odwróciłem się nawet, oczekując błysku latarki, krzyku, strzału. Po chwili poczułem, że kładzie się koło mnie jakieś stworzenie: był to jeden z olbrzymich, płowych owczarków niemieckich; obwąchał mnie przyjaźnie, a gdy go pogłaskałem, polizał mi dłoń. Pokręcił się trochę koło mnie, a potem, łagodny, życzliwy, odszedł w cichą noc, podczas gdy w wąskich korytarzach „fabryki", na które wychodziło pięcioro drzwi komór gazowych, jego koledzy, psy tej samej rasy, tresowane, by zabijać, rzucały się na ludzi i rozdzierały im podbrzusza. Ale kto był dziką bestią, człowiek czy pies? Z psa, tak jak z człowieka, można zrobić wszystko. Nie ma rasy ani nikczemnych ludzi, ani psów, ale są ludzie, którzy stali się oprawcami, i ci, którzy ich tego nauczyli. Może istnieją społeczeństwa, które produkują więcej ludobójców niż inne.
Gdy pies odszedł, pomyślałem, że może sprowadzić swojego pana, więc znów przywiązałem się do ciężarówki, ale po chwili odzyskałem spokój. Teraz musiałem już tylko czekać. Jeżeli ciężarówka ruszy, uczepię się jej, jeśli nie skorzystam z odpowiedniej chwili, z pierwszej sposobności.
Rano ochłodziło się. Nisko nad ziemią unosiła się lekka mgiełka, niczym dobra wróżka. Z wieżyczki obserwacyjnej rozległ się strzał, oddany z karabinu maszynowego w stronę dolnego obozu, tam gdzie była koparka, gdzie został Abramle i moi towarzysze z baraku. Gdyby ktoś w ogóle zauważył moją nieobecność, to chyba tylko Abramle i na pewno długo nie zaprzątałby tym sobie głowy. Dla naszych katów nie mieliśmy numerów ani żadnych dokumentów, ani twarzy, byliśmy trupami, które jeszcze pracują, przedmiotami, które czasem krzyczą lub zabarwiają się na czerwono, gdy trafia je kula. Byliśmy niczym. Słyszałem zgrzyt koparki, najgłośniejszy, gdy szuflada zagłębiała się w pierwszą najtrudniejszą do od-sypania warstwę piachu: kopano nowe rowy; zaraz więźniowie ruszą do pracy, „klepsydry" wysuną się sami z szeregu, inni będą biec z obładowanymi noszami.