Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Potem wuj Will wrócił do Maine – właśnie zaczęły się żniwa - a ciocia Ida została z chłopcami dwa tygodnie, by uporządkować sprawy siostry przed przeprowadzką do Maine. Przede wszystkim jednak wykorzystała ten czas przyzwyczajając ich do własnej osoby – byli tak oszołomieni nagła śmiercią matki, że sprawiali wrażenie otępiałych, sennych. Gdy nie mogli zasnąć, zjawiała się z ciepłym mlekiem; kiedy Hal ocknął się o trzeciej nad ranem dręczony koszmarami (koszmarami, w których matka zbliżała się do dystrybutora nie dostrzegając małpy unoszącej się i podskakującej w zimnej szafirowej głębinie, uśmiechniętej, walącej w talerze; każde machnięcie rąk pozostawiało za sobą pasmo bąbelków); była przy nim; gdy trzy dni po pogrzebie Bill najpierw dostał gorączki, a potem serii bolesnych zajadów i wreszcie pokrzywki – była przy nim. Oswajała chłopców i nim opuścili Hartford, zmierzając autobusem do Portland, zarówno Bill jak i Hal przyszli do niej, każdy z osobna, i płakali jej na kolanach, a ona tuliła ich i kołysała. W ten sposób zadzierzgiwały się więzy.
Na dzień przed ostatecznym wyjazdem z Connecticut “w dół, do Maine” (jak to wówczas nazywali) przed domem zjawił się śmieciarz w rozklekotanej ciężarówce i zabrał wielki stos niepotrzebnych rzeczy, które Bill z Halem wynieśli na chodnik ze składziku. Kiedy wystawili już wszystkie śmieci, ciotka Ida poprosiła, by raz jeszcze przejrzeli składzik i wybrali sobie wszystkie pamiątki, suweniry, które chcieliby zatrzymać. Nie mamy miejsca na wszystko, chłopcy, oznajmiła, i Hal przypuszczał, że Bill wziął ją za słowo i przejrzał wszystkie fascynujące pudła, które ojciec zostawił tam przed swoim zniknięciem. Hal nie dołączył do starszego brata; stracił ochotę do grzebania w składziku. Podczas pierwszych dwóch tygodni żałoby przyszła mu do głowy straszna myśl: może ojciec nie zniknął tak po prostu, ani nie uciekł, bo dręczył go niepokój , a on odkrył, iż małżeństwo to rzecz nie dla niego.
Może dostała go małpa.
Gdy usłyszał ciężarówkę śmieciarza, z rykiem, hukiem i pierdnięciami zmierzającą w ich stronę, Hal sprężył się, chwycił z półki małpę, która tkwiła tam od dnia śmierci matki (nie ważył się jej dotknąć nawet po to, by znów wsadzić zabawkę do składziku) i zbiegł z nią na dół. Will i ciocia Ida zauważyli go. Na beczce pełnej połamanych pamiątek i zapleśniałych książek tkwił karton po purinie, pełen podobnych śmieci. Hal wepchnął małpę z powrotem do pudła, z którego pochodziła, histerycznie rzucając jej wyzwanie, by zaczęła bić w talerze (no dalej, no dalej, wyzywam cię, wyzywam cię na śmierć i życie!), ale małpa jedynie czekała, nonszalancko opierając się o kartonową ściankę, zupełnie jakby wyglądała autobusu, a jej wargi wciąż wykrzywiał ów okropny, wszechwiedzący uśmiech.
Hal stał obok, drobny chłopiec w starych sztruksach i rozdeptanych juniorkach. Patrzył, jak śmieciarz, włoski dżentelmen, który nosił na szyi krzyż i pogwizdywał przez szparę między zębami, zaczyna ładować pudła i beczki na pakę średniowiecznej ciężarówki otoczoną deskami. Patrzył, jak mężczyzna dźwiga beczkę wraz z balansującym na niej kartonem po purinie; patrzył jak małpa znika na pace; patrzył jak śmieciarz wdrapuje się do kabiny, donośnie wydmuchuje nos w rękę, wyciera ją wielką czerwoną chustką i przy akompaniamencie ogłuszającego ryku, w oparach tłustego błękitnego dymu, uruchamia silnik; patrzył jak ciężarówka odjeżdża coraz dalej i wówczas ogromny ciężar spadł mu z serca – Hal poczuł jak znika. Dwukrotnie podskoczył, jak najwyżej potrafił, rozrzucając ręce, unosząc je dłońmi do góry, i gdyby któryś z sąsiadów zauważył go, z pewnością uznałby, że to niemal bluźnierstwo – czemu ten chłopak podskakuje z radości (bo o to właśnie chodziło, trudno ukryć podskok z radości), pytaliby niewątpliwie, przecież nie ma jeszcze miesiąca, odkąd pochowaliśmy jego matkę?
Robił to, bo małpa zniknęła, zniknęła na zawsze.
Albo przynajmniej tak sądził.