Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
W razie bowiem ich wygranej książka mimo wszystko by istniała, razem z zawartą w niej nauką o przeznaczeniu Człowieka. A to, powiedziała do siebie, byłoby lepsze niż całkowity brak świadomości przeznaczenia.
Za jej plecami zabrzęczał widofon. Odwróciła się gwałtownie i szybkim krokiem przeszła przez pokój.
- Dzwonił pan Sutton - oznajmił robot. - Pytał o Wisconsin.
- Wisconsin?
- Dawna nazwa geograficzna - wyjaśnił robot. - Pytał o miejscowość Bridgeport w Wisconsin.
- Sprawiał wrażenie, że się tam wybiera?
- Raczej tak - stwierdził robot.
- Powiedz szybko - poleciła Eva - gdzie jest ten Bridgeport?
- W odległości pięciu czy sześciu mil i przynajmniej czterech tysięcy lat.
Westchnęła głęboko.
- W czasie?
- Tak, proszę pani, w czasie.
- Powiedz mi dokładnie - poprosiła, ale robot pokręcił głową.
- Nie wiem. Nie zdołałem ustalić. W jego umyśle panował wielki zamęt. Przed chwilą przeżył bardzo trudne chwile.
- A więc nie wiesz?
- Nie przejmowałbym się na pani miejscu - oznajmił robot. - Sprawiał wrażenie człowieka, który dobrze wie, co robi. Na pewno mu się uda.
- Jesteś tego pewien?
- Całkowicie - stwierdził robot.
Eva wyłączyła wizor i wróciła do okna.
Ash, pomyślała. Ash, kochanie, po prostu musisz być bezpieczny. Musisz wiedzieć, co robisz. Musisz wrócić do nas i napisać książkę, i...
Nie tylko dla mnie, snuła swe myśli dalej. Nie tylko dla mnie, bo ja mam najmniej praw do ciebie. Prawo do ciebie ma Galaktyka, a kiedyś może cały wszechświat. Małe egzystencje czekają na twoje słowa, na nadzieję i godność, które ze sobą niosą. Tak, przede wszystkim godność. Bo godność jest ważniejsza od nadziei. Godność równości i przekonanie, że wszystkie formy życia istnieją na równych prawach. Życie jest jedyną liczącą się sprawą i świadczy o większym braterstwie, niż kiedykolwiek umysł Człowieka mógł sobie wyobrazić.
A ja, powiedziała do siebie, nie mam prawa tak myśleć, tak czuć.
Ale nic nie mogę na to poradzić, Ash.
Nie mogę nic poradzić, że cię kocham, Ash.
Któregoś dnia, pomyślała. Kiedyś...
Stała wyprostowana, samotna, a spod jej powiek płynęły po policzkach łzy. Nie podniosła jednak ręki, aby je otrzeć.
Marzenia, powiedziała. Zniweczone marzenia są przykre. Ale beznadziejne marzenia... marzenia skazane w zarodku... takie są najgorsze.
36.
Suchy patyk trzasnął pod nogą Suttona i mężczyzna z kluczem francuskim powoli się odwrócił. Na jego twarzy natychmiast pojawił się układny uśmiech, by ukryć zaskoczenie, które błysnęło w jego oczach.
- Dobry wieczór - odezwał się Asher Sutton.
John H. Sutton był maleńkim punkcikiem, który prawie już dotarł do szczytu wzgórza. Słońce przekroczyło zenit i opadało ku zachodowi. W głębi doliny rzeki krakało pół tuzina wron i dźwięk ten dobiegał jakby spod ziemi.
Mężczyzna wyciągnął do niego rękę - Pan Sutton, prawda? - zapytał. - Sutton z osiemdziesiątego.
- Odłóż klucz - zażądał Asher.
Mężczyzna udał, że go nie dosłyszał.
- Nazywam się Dean - oznajmił. - Arnold Dean. Jestem z osiemdziesiątego czwartego.
- Rzuć klucz - powtórzył Sutton i Dean upuścił narzędzie na ziemię. Asher przesunął je czubkiem buta tak, by znalazło się poza zasięgiem rozmówcy.
- Tak będzie lepiej - powiedział. - A teraz usiądźmy i porozmawiajmy.
Dean zrobił gest kciukiem.
- Starszy pan tutaj wróci - ostrzegł. - Zacznie się zastanawiać i wróci. Ma mnóstwo pytań, których zapomniał zadać.
- Zajmie mu to trochę czasu - odparł Sutton. - Najpierw zje obiad i utnie sobie drzemkę.
Dean mruknął i usiadł, opierając się plecami o burtę statku.
- Czynniki losowe - stwierdził. - Oto, co zakłóca szczegóły. Jest pan takim właśnie czynnikiem losowym, Sutton. Nie takie były plany.
Asher przysiadł i podniósł klucz francuski. Zważył go w ręku. Krew, pomyślał. Zanim dzień się skończy, będzie z jednej strony zakrwawiony.
- Proszę mi powiedzieć - zaczął Dean. - Teraz jest pan tutaj, co zamierza pan dalej?
- Spokojnie - odparł Suton. - Najpierw ty mi coś powiesz. Coś, co mnie interesuje.
- Dobrze - zgodził się Dean.
- Powiedziałeś, że przybyłeś z osiemdziesiątego czwartego. Którego roku?
- Osiemdziesiątego trzeciego - osiemdziesiątego szóstego. Na pańskim jednak miejscu wybrałbym się trochę dalej. Znalazłby pan tam nieco więcej interesujących spraw.
- Ale według ciebie nie uda mi się dostać nawet tam? Sądzisz, że wygracie?
- Oczywiście - odparł Dean.
Sutton grzebał kluczem w ziemi.
- Kiedyś - rzekł - natknąłem się na człowieka, który nieco później umarł. Rozpoznał mnie i zrobił palcami znak.
Dean Splunął.
- Android - stwierdził. - Uwielbiają pana, Sutton. Modlą się do pana, bo pan ich rozumie, bo dał im pan nadzieję, której mogą się trzymać. Bo dał im pan szansę dorównania Człowiekowi.
- Sądzę - powiedział Asher - że nie wierzy pan w to, co napisałem.
- A czy powinienem?
- Ja wierzę.
Dean milczał.
- Wzięliście napisaną przeze mnie książkę - stwierdził spokojnie Sutton - i próbujecie dzięki niej stworzyć jeszcze jeden szczebel w drabinie próżności Człowieka. Nic z tego nie zrozumieliście. Nie macie poczucia przeznaczenia, bo nie daliście przeznaczeniu najmniejszej szansy.